środa, 29 lutego 2012

The Doors - L. A. Woman 40th Anniversary Edition



Zgodnie z zapowiedzią, dziś możecie przeczytać recenzję L.A. Woman 40th Anniversary Edition.

 Podczas pisania poniższego tekstu stanąłem przed niemałym wyzwaniem. Niełatwo recenzować płyty, które stanowią już kanon gatunku i są niemal owiane legendą. Taki właśnie status z pewnością posiada L.A. Woman – ostatnia płyta The Doors, gdzie za mikrofonem stanął Jim Morrison. Z recenzji, które zostały napisane na jej temat można by stworzyć grubą księgę. Druga sprawa to reedycja – nie jestem specjalnym fanem, tego typu wydań i moim zdaniem, wydawca powinien mieć w zanadrzu coś naprawdę specjalnego, jeśli podejmuje tego typu działanie. Jak było w tym przypadku? Przekonamy się za chwilę.

Zacznijmy jednak od podstaw. The Doors wielką legendą jest. Oczywiście ciężko się nie zgodzić z taką tezą, jednak to jeszcze nie sprawia, że musimy przyjąć z bezgranicznym uwielbieniem ich twórczość. Ja akurat doskonale czuję się w klimatach szeroko pojętego rocka i słuchałam tej płyty z dużą przyjemnością. Dla osób, które mają jednak zamiar dopiero rozpocząć swoją przygodę z The Doors – odradzałbym brać na pierwszy ogień L.A. Woman. Ci, którzy kojarzą Morrisona jedynie z Light My Fire mogą się trochę rozczarować. Recenzowany krążek odbiega mocno od klasycznego wizerunku grupy.  W wielu miejscach zamiast rockowej energii jest dużo bluesowej melancholii - najlepszym przykładem Cars Hiss By My Window z klasyczną bluesową zagrywką – swoją drogą jeden z moich faworytów. W innym kawałku z kolei znajdziemy znowu pewne progresywne elementy, jak w znakomitym Riders On The Storm  (ostatni utwór nagrany przez Jima).  Oczywiście jest też rockowa moc – najbardziej klasycznymi i najlepszymi zarazem tego typu kompozycjami są według mnie –  tytułowy L.A Woman oraz otwierający album Love Her Madly.  Warto posłuchać chociażby z czystej ciekawości i dla poznania twórczości świetnej kapeli, jednak, jeśli ktoś do tej pory nie zapałał miłością do The Doors to po tym przesłuchaniu także to raczej nie nastąpi.

Przejdźmy, jednak do tego, co najważniejsze w tym wydawnictwie, a więc do drugiej płyty. Znajdziemy tam alternatywne wersje klasycznych nagrań. Całkiem ciekawa sprawa, biorąc pod uwagę, że dosyć mocno różnią się one brzmieniem, są na nowo zmiksowane oraz w wielu momentach pojawiają się np. trochę inne solówki. Sympatycznie wypadają także miejscami  śmieszne pogawędki przed poszczególnymi utworami (kapitalny „wstęp" do Riders On The Storm).  Gwoździem programu ma być jednak odnaleziony po latach i po raz pierwszy zaprezentowany utwór She Smells So Nice. Przyznam jednak szczerze, że nie zrobił on na mnie piorunującego wrażenia i raczej nie stanie się sensacyjnym hitem.  

L.A Woman 40 Anniversary Edition to, jak zresztą większość, wydań tego typu produkt przeznaczony głównie do osób, które The Doors już doskonale znają. To właśnie oni będą gotowi nabyć to dwupłytowe wydawnictwo, by posłuchać debiutanckiego utworu oraz alternatywnych wersji znanych kawałków. Dla innych będzie to raczej ciekawostka, jednak ze względu na sam poziom muzyczny oryginału należy się najwyższa nota. 


1 komentarz:

  1. Oj jak ja uwielbiam Love Her Madly, L.A. Woman i Riders On The Storm. Ale album otwiera The Changeling (swoją drogą też świetny) a nie LHM;)

    OdpowiedzUsuń