Zgodnie z zapowiedzią, dziś możecie przeczytać recenzję L.A. Woman 40th Anniversary Edition.
Podczas pisania poniższego tekstu stanąłem przed niemałym
wyzwaniem. Niełatwo recenzować płyty, które stanowią już kanon gatunku i są
niemal owiane legendą. Taki właśnie status z pewnością posiada L.A. Woman –
ostatnia płyta The Doors, gdzie za mikrofonem stanął Jim Morrison. Z recenzji,
które zostały napisane na jej temat można by stworzyć grubą księgę. Druga
sprawa to reedycja – nie jestem specjalnym fanem, tego typu wydań i moim
zdaniem, wydawca powinien mieć w zanadrzu coś naprawdę specjalnego, jeśli podejmuje
tego typu działanie. Jak było w tym przypadku? Przekonamy się za chwilę.
Zacznijmy jednak od podstaw. The Doors wielką legendą jest. Oczywiście
ciężko się nie zgodzić z taką tezą, jednak to jeszcze nie sprawia, że musimy
przyjąć z bezgranicznym uwielbieniem ich twórczość. Ja akurat doskonale czuję
się w klimatach szeroko pojętego rocka i słuchałam tej płyty z dużą
przyjemnością. Dla osób, które mają jednak zamiar dopiero rozpocząć swoją
przygodę z The Doors – odradzałbym brać na pierwszy ogień L.A. Woman. Ci,
którzy kojarzą Morrisona jedynie z Light My Fire mogą się trochę rozczarować.
Recenzowany krążek odbiega mocno od klasycznego wizerunku grupy. W wielu miejscach zamiast rockowej energii
jest dużo bluesowej melancholii - najlepszym przykładem Cars Hiss By My Window
z klasyczną bluesową zagrywką – swoją drogą jeden z moich faworytów. W innym
kawałku z kolei znajdziemy znowu pewne progresywne elementy, jak w znakomitym
Riders On The Storm (ostatni utwór nagrany
przez Jima). Oczywiście jest też rockowa
moc – najbardziej klasycznymi i najlepszymi zarazem tego typu kompozycjami są
według mnie – tytułowy L.A Woman oraz
otwierający album Love Her Madly. Warto
posłuchać chociażby z czystej ciekawości i dla poznania twórczości świetnej
kapeli, jednak, jeśli ktoś do tej pory nie zapałał miłością do The Doors to po
tym przesłuchaniu także to raczej nie nastąpi.
Przejdźmy, jednak do tego, co najważniejsze w tym
wydawnictwie, a więc do drugiej płyty. Znajdziemy tam alternatywne wersje
klasycznych nagrań. Całkiem ciekawa sprawa, biorąc pod uwagę, że dosyć mocno
różnią się one brzmieniem, są na nowo zmiksowane oraz w wielu momentach
pojawiają się np. trochę inne solówki. Sympatycznie wypadają także
miejscami śmieszne pogawędki przed
poszczególnymi utworami (kapitalny „wstęp" do Riders On The Storm). Gwoździem programu ma być jednak odnaleziony
po latach i po raz pierwszy zaprezentowany utwór She Smells So Nice. Przyznam
jednak szczerze, że nie zrobił on na mnie piorunującego wrażenia i raczej nie
stanie się sensacyjnym hitem.
L.A Woman 40 Anniversary Edition to, jak zresztą większość,
wydań tego typu produkt przeznaczony głównie do osób, które The Doors już
doskonale znają. To właśnie oni będą gotowi nabyć to dwupłytowe wydawnictwo, by
posłuchać debiutanckiego utworu oraz alternatywnych wersji znanych kawałków.
Dla innych będzie to raczej ciekawostka, jednak ze względu na sam poziom
muzyczny oryginału należy się najwyższa nota.
Oj jak ja uwielbiam Love Her Madly, L.A. Woman i Riders On The Storm. Ale album otwiera The Changeling (swoją drogą też świetny) a nie LHM;)
OdpowiedzUsuń