poniedziałek, 17 września 2012

9 urodziny Progresji: Soulfly, Tim "Ripper" Owens i inni (15.09.12 Warszawa)


W sobotę 15 września swoje 9 urodziny obchodziła warszawska Progresja. Z tej okazji w klubie odbył się jubileuszowy koncert, podczas którego wystąpiło aż siedem ekip. Atmosfera na scenie była mocno rodzinna, bo poza będącym gwiazdą wieczoru Soulfly, wystąpiły dwa zespołu synów Maxa – Lody Kong oraz Incite. Polskę reprezentowały J.D. Overdrive oraz Leash Eye. Łagodniejszych brzmień dostarczał natomiast SandStone oraz Tim „Ripper” Owens. Tym samym mieszanka była dosyć wybuchowa, bo można było usłyszeć zarówno brzmienia zbliżone do klasycznego heavy, jak i groove metal oraz metalcore. 

Dla mnie koncert zaczął się dopiero ok. 18. Nie żebym specjalnie odpuścił sobie występ polskich grup, ale nie zdążyłem dojechać na Bemowo wystarczająco wcześnie. Kiedy wchodziłem do środka, Leash Eye akurat kończyli swój występ. Trafiłem zatem idealnie, aby posłuchać zespołu najmłodszych członków klanu Cavalera. Lody Kong sprawnie zainstalowali się na scenie i zaczęli grać zgodnie z planem. Było ciężko, głośno, ale też przy okazji mocno hałaśliwie. Jeśli chodzi o kawałki, to trudno cokolwiek wyróżnić, bo numery wypadały dosyć jednostajnie. To co najbardziej zapadło mi w pamięci to image pełniącego funkcję frontmana – Igora (syna Maxa), który zaprezentował się z błękitną fryzurą i w spodniach od piżam. Wyglądał dosyć ekstrawagancko i niespecjalnie jak metalowego muzyka przystało, ale nadrabiał za to temperamentem. 


Stężenie Cavalerów na scenie tego dnia było naprawdę wysokie. Drugi zespół, a przed publicznością już trzeci członek rodziny. Oczywiście mowa o Ritchiem, który stoi za mikrofonem w Incite. Zespół jest właśnie w trakcie promowania swojej debiutanckiej płyty. Średnia wiekowa muzyków w porównaniu do poprzedniego wykonawcy trochę podskoczyła, co przełożyło się też na lepsze granie. Wiem, wiem, że to żadna reguła, ale takie było moje pierwsze skojarzenie. Lody Kong nie było złe, ale w ich graniu czegoś jeszcze brakowało. Incite z kolei, proponując podobną w zasadzie stylistykę(chociaż z większą domieszką thrashu), zaprezentowało się o wiele dojrzalej i co najważniejsze lepiej ich było słychać. Te dwa czynniki spowodowały, że po raz pierwszy tego dnia pod sceną porządniej się zakotłowało. Trudno się dziwić, bo muzyka jaką proponuje amerykańska grupa idealnie nadaje się do pogo. Jest ciężko, ale z umiarem, za to bardzo energetycznie i z miło przycinającym basem. Do tego dochodzą jeszcze wrzaski Ritchiego i wszystko jest na swoim miejscu.


Po dwóch mocnych uderzeniach przyszła pora na chwilę oddechu. Na scenę wkroczył irlandzki SandStone. Ciężko zdefiniować mi muzykę Wyspiarzy, bo ta wymyka się utartym schematom. To jeden z tych zespołów, który balansuje na granicy hard rocka i heavy metalu, w tym przypadku chyba jednak z lekkim ukłonem w tym pierwszym kierunku i z akcentami progresywnego grania. Irlandczycy tłumów nie porwali, ale zaprezentowali się solidnie. W odróżnieniu od poprzedników zaserwowali dużo melodyjnego grania z ładnymi partiami gitary i zgrabnymi solówkami. Widać było, że wokalista w młodości wieszał na ścianach plakaty Ozzy’ego- wkroczył na scenę w czarnym długim płaszczu i w charakterystycznych czarnych okularach. 


Tyle jeśli chodzi o rozgrzewkę. Kiedy SandStone zniknęło już za kulisami przyszła pora na show w wykonaniu Tima „Rippera” Owensa. Eks-wokalista Judas Priest działa ostatnio pod własnym szyldem, jednak to nie numery z solowego albumu dominowały tego wieczoru. Nic dziwnego, bo chyba najwięcej emocji wzbudzały kawałki z dorobku Priestów oraz covery zapożyczone od Dio. Ale po kolei. Zaczęło się od „And… You Will Die” z repertuaru Beyond Fear. Po tym przyszła pora na wywołane przez publikę „The Ripper”.  W tym czasie sam Ripper dumnie paradował po scenie w czapeczce z logo Monster i o zgrozo tym samym napojem wznosił toasty. Jak widać reklama musi być. Na szczęście w drugiej części występu wokalista popijał już szlachetny złoty trunek.  Dalej z numerów nastąpiły po sobie „Burn In Hell”, „Scream Machine” oraz „When Eagles Cries” – czyli kolejno reprezentanci  Judas Priest, Beyond Fear i Iced Earth. Dobrze wypadło, przyjęte gorąco i  dedykowane Dio„ The Mob Rules”  z dorobku Black Sabbath. Po takiej wstawce nastąpił powrót do ery Judas Priest- pojawiło się „Hell Is Home” oraz „One on One” ( pomiędzy tymi dwoma można było jeszcze usłyszeć „The Human Race”). Oczywiście nie zabrakło bisów. Tom zaśpiewał swój, jak przyznał, ulubiony numer z solowego krążka, czyli „Starting Over” oraz ponownie oddał hołd Dio wykonując „Heaven and Hell”. Podczas tego ostatniego pod sceną zawrzało chyba najbardziej podczas całego występu. W końcu numer znają chyba wszyscy, a Ripper ze swoi głosem idealnie nadaje się do takich utworów. 


Po 22 wszyscy czekali już na gwóźdź programu czyli Soulfy. I trochę się naczekali, bo o ile wcześniejsze kapele instalowały się na scenie dosyć szybko, jak na koncertowe standardy to Max kazał na siebie trochę czekać. Najpierw na scenę wjechał potężny zestaw perkusyjny, a potem jeszcze przez dłuższy czas techniczni krzątali się między kablami. W końcu jednak się zaczęło. Z głośników popłynęły dźwięki „Resistance” a na scenę wytoczył się Max. Tak, wytoczył to najodpowiedniejsze słowo. Lidera grupy jest ostatnio co raz więcej, jednak na szczęście nie przeszkodziło mu to w żywiołowym zachowaniu na scenie. Do Bruce’a Dickinsona sporo brakowało, ale i tak w pierwszej chwili obawiałem się, że będzie gorzej. Po wstępie grupa ruszyła z „World Scum”, a następnie z rozciągniętym w stosunku do oryginału „Blood, Fire, War, Hate”. Oczywiście pojawiły się też numery z dorobku Sepultury. Po odegraniu nowszych rzeczy Max rzucił do tłumu „destroy this fucking place” i ruszył z „Refuse/Resist”. Chyba nie muszę mówić, że wszyscy posłusznie rzucili się spełniania polecenia. Przy następnym numerze nie potrzebne były żadne zachęty, bo poleciało „Prophecy”. Na to czekałem i po szale jaki rozpętał się pod sceną widać było, że nie tylko ja. Czasu na odpoczynek nie było, bo zaraz potem przyszła pora na „Back To The Primitive”. Z tego co pamiętam następnie pojawiło się „Intervention” z nowego krążka. Liczyłem, że następne w kolejce będzie „Gladiator”, ale niestaty tego numeru nie było w planach na ten wieczór. Była za to wycieczka w odległą przeszłość w postaci „Arise”, „Troops Of Doom” i „Territory”, które pod koniec przeszło w „Walk”. Ciekawie zrobiło się podczas „Tribe”, kiedy Max grał na jakimś egzotycznym instrumencie, którego nazwy nie pamiętam, a publika pomagała w plemiennych zaśpiewach. 


Tymczasem jako, że koncert zbliżał się już do końca należało spodziewać się prawdziwych hitów. Było długo wyczekiwane „Plata O Plomo”. Też mocno liczyłem na ten numer, ale przyznam, że trochę mnie rozczarował, bo na płycie brzmiał jednak  lepiej. Potężniej, ale jednocześnie bardziej selektywnie. Większego wrażenia nie zrobił też na mnie „Revengeance”. Nie był moim faworytem na krążku i tutaj też wypadł średnio. Oczywiście było widowiskowo bo na scenie zameldowali się wszyscy trzej synowie Maxa i wokalnie oraz zza perkusji wspierali ojca. Ritchie pokusił się nawet na skok w publikę, która sprostała zadaniu. Pierwsza moja myśl była jednak, taka aby Cavalera senior nie pokusił się o podobny wyczyn, bo nie obyło by się pewnie bez ofiar, a i koncert w Gdańsku mógłby być zagrożony. Zamiast Maxa w publikę poleciała, jednak tylko butelka, a że chętnych na nią nie brakowało to mokra była połowa ludzi pod sceną. O bisach chyba nawet nie muszę pisać, bo chyba każdy wie, co zagrali. Ależ skądże, oczywiście, że nie „Roots, Bloody Roots” i „Jumpdafuckup”. Zaskoczeniem może być jedynie fakt, że na sam koniec Marc i Tony zaimprowizowali motyw z „The Trooper” Iron Maiden.

I oczywiście najważniejsze! Gdyby, ktoś nie wiedział co to, tam na zdjęciu u góry to śpieszę z wyjaśnieniami. Pierwszy raz mi się poszczęściło i złapałem pałeczkę, którą grał David Kinkade!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz