Zawód muzyka ma to do siebie, że pozwala nie martwić się o
wiele problemów, która zaprzątają głowy zwykłym zjadaczom chleba. Jednym z nich
jest z pewnością kwestia emerytury. Muzyków można podzielić zasadniczo na dwie
grupy. Jedni starają się jak najszybciej zapewnić sobie możliwość spędzenia
reszty życia na jakiejś tropikalnej plaży w otoczeniu skąpo ubranych
przedstawicielek płci pięknej. Inni natomiast albo nie mieli tyle szczęścia,
umiejętności, ambicji itp. itd. aby zrobić tak dochodową karierę… albo po
prostu uwielbiają to co robią i mimo siwych włosów (lub ich kompletnego braku)
dalej mocno trzymają się na scenie. Muzykom Accept z pewnością nie brakuje ani
talentu, ani ambicji, więc nie widzę innego wytłumaczenia dla tego, że nadal im
się „chce” niż fakt, że muszą czuć się doskonale w swojej dotychczasowej roli.
Stalingrad to, o ile się nie mylę, trzynasty krążek w
dorobku Niemców i drugi po ostatnim powrocie w odmienionym składzie. Oczywiście
najważniejszą różnicą personalną jest brak znanego z klasycznego okresu
wokalisty Udo Dirkschneidera. Za mikrofonem podobnie jak na Blood of the
Nations pojawia się Mark Tornillo. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu Accept bez
Udo to już nie to samo, jednak ja do pracy nowego frontmana nie mam żadnych
zastrzeżeń, a jego głos pasuje według mnie do stylu zespołu. Najlepiej
udowadnia to właśnie nowy album, który wywarł na mnie bardzo pozytywne
wrażenie. Zaczynając od początku muszę przyznać, że pomimo poważnego wieku
muzykom nie brakuje energii i przysłowiowego „pazura”. Kawałki, zaczynając już
od otwierającego płytę Hung, Drawn and Quartered, mają odpowiedniego kopa oraz
wpadające w ucho melodie. Do moich faworytów należą tytułowy Stalingrad i
Shadow Soldiers. Utwory te są mniej agresywne jednak nadrabiają to większą melodyjnością
i wpadającymi w ucho refrenami. Zupełnie odmiennie na tym tle wypada kolejny
mój ulubieniec Flash The Bang Time, gdzie panowie narzucają szybsze tempo i
robi się o wiele ostrzej. Szkoda, że od Revolution z każdym kolejnym utworem
słychać spadek formy. W Against The World siłą rozpędu poziom jest jeszcze
utrzymany, ale trzy kolejne numery wypadają zdecydowanie słabo. Dobrze, że
chociaż na koniec dostajemy jeszcze The
Galley- kompozycję zdecydowanie inną niż reszta na płycie – wolniejszą ale za to
utrzymaną w ciekawym klimacie. Słuchanie kończymy więc pozytywnym akcentem.
Muszę przyznać, że nie zawiodłem się po najnowszej płycie
Accept. Nie spodziewałem się przełomowego dzieła i rzeczywiście dostałem
solidny, dobry heavy metalowy krążek. Gdyby wyrzucić dwa, trzy numery mogłoby
być jeszcze lepiej- nie byłoby znudzenia i wrażenia przesytu, które pojawia się
pod koniec słuchania. Poza tym nie ma jednak za bardzo do czego się przyczepić-
ciężko zresztą spodziewać się fuszerki po kimś, kto gra prawie dwa razy dłużej
niż ja jestem na świecie i na dodatek robi to wciąż dla przyjemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz