poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Accept - Stalingrad (2012)



Zawód muzyka ma to do siebie, że pozwala nie martwić się o wiele problemów, która zaprzątają głowy zwykłym zjadaczom chleba. Jednym z nich jest z pewnością kwestia emerytury. Muzyków można podzielić zasadniczo na dwie grupy. Jedni starają się jak najszybciej zapewnić sobie możliwość spędzenia reszty życia na jakiejś tropikalnej plaży w otoczeniu skąpo ubranych przedstawicielek płci pięknej. Inni natomiast albo nie mieli tyle szczęścia, umiejętności, ambicji itp. itd. aby zrobić tak dochodową karierę… albo po prostu uwielbiają to co robią i mimo siwych włosów (lub ich kompletnego braku) dalej mocno trzymają się na scenie. Muzykom Accept z pewnością nie brakuje ani talentu, ani ambicji, więc nie widzę innego wytłumaczenia dla tego, że nadal im się „chce” niż fakt, że muszą czuć się doskonale w swojej dotychczasowej roli.


Stalingrad to, o ile się nie mylę, trzynasty krążek w dorobku Niemców i drugi po ostatnim powrocie w odmienionym składzie. Oczywiście najważniejszą różnicą personalną jest brak znanego z klasycznego okresu wokalisty Udo Dirkschneidera. Za mikrofonem podobnie jak na Blood of the Nations pojawia się Mark Tornillo. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu Accept bez Udo to już nie to samo, jednak ja do pracy nowego frontmana nie mam żadnych zastrzeżeń, a jego głos pasuje według mnie do stylu zespołu. Najlepiej udowadnia to właśnie nowy album, który wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zaczynając od początku muszę przyznać, że pomimo poważnego wieku muzykom nie brakuje energii i przysłowiowego „pazura”. Kawałki, zaczynając już od otwierającego płytę Hung, Drawn and Quartered, mają odpowiedniego kopa oraz wpadające w ucho melodie. Do moich faworytów należą tytułowy Stalingrad i Shadow Soldiers. Utwory te są mniej agresywne jednak nadrabiają to większą melodyjnością i wpadającymi w ucho refrenami. Zupełnie odmiennie na tym tle wypada kolejny mój ulubieniec Flash The Bang Time, gdzie panowie narzucają szybsze tempo i robi się o wiele ostrzej. Szkoda, że od Revolution z każdym kolejnym utworem słychać spadek formy. W Against The World siłą rozpędu poziom jest jeszcze utrzymany, ale trzy kolejne numery wypadają zdecydowanie słabo. Dobrze, że chociaż na koniec  dostajemy jeszcze The Galley- kompozycję zdecydowanie inną niż reszta na płycie – wolniejszą ale za to utrzymaną w ciekawym klimacie. Słuchanie kończymy więc pozytywnym akcentem.

Muszę przyznać, że nie zawiodłem się po najnowszej płycie Accept. Nie spodziewałem się przełomowego dzieła i rzeczywiście dostałem solidny, dobry heavy metalowy krążek. Gdyby wyrzucić dwa, trzy numery mogłoby być jeszcze lepiej- nie byłoby znudzenia i wrażenia przesytu, które pojawia się pod koniec słuchania. Poza tym nie ma jednak za bardzo do czego się przyczepić- ciężko zresztą spodziewać się fuszerki po kimś, kto gra prawie dwa razy dłużej niż ja jestem na świecie i na dodatek robi to wciąż dla przyjemności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz