Na początku tego tygodnia do Sieci trafił utwór Burn It
Down, najnowszy singiel Linkin Park. Formacja jednocześnie ujawniła, że 25
czerwca ukaże się płyta pod tytułem Living Things. Muszę przyznać, że miałem
mieszane odczucia, kiedy zobaczyłem na facebookowej tablicy link do utworu
promującego krążek. Z jednej strony cały czas pielęgnuję w pamięci wspomnienia
po dwóch pierwszych płytach kapeli, ale jednocześnie obawiam się, że zespół
dalej będzie brnął ścieżką, którą obrał w ostatnim czasie. Zamiast jednak
tracić czas na tego rodzaju dywagacje lepiej przejść do konkretów i sprawdzić
co może zwiastować Burn It Down
Już na wstępie trzeba zastrzec, że jest na pewno o wiele
lepiej niż na A Thousand Suns. Singiel to wpadający w ucho numer, z wyraźnie dominującymi
partiami wokalnymi Chestera. Ten na szczęście śpiewa z odpowiednią energią i
dynamicznie, dzięki czemu zdecydowanie bliżej tu do klimatów z Minutes To
Midnight niż do albumu z 2010 roku. Przeciwwagą dla czystych partii wokalisty
są pojawiające się pod koniec wersy rapowane przez Shinodę. Mocno brakowało mi
tego na A Thousand Suns, a jak dla mnie, uzupełniające się partie śpiewane i
rapowane to jeden ze znaków firmowych Linkin Park. Żeby nie było jednak zbyt
optymistycznie, to trzeba też wspomnieć o tym co nie przypadło mi do gustu. W
zasadzie podstawowy i najpoważniejszy mankament to trochę dyskotekowy klimat
nagrania. Beat jaki pojawia się w singlu jest przyjemny dla ucha i sprawia, że
numer idealnie nadaje się do promowania płyty, ale raczej nie o to chodziło tym
wszystkim, którzy czekają na powrót do korzeni. Pod tym względem Burn It Down
ponownie nawiązuje bardziej do
Minutes To Midnight niż chociażby do, mojej
ulubionej w dorobku grupy, Meteory.
W związku z tym
czekając na Living Things można przyjąć stanowisko optymistyczne lub
pesymistyczne.
Przy pierwszym z nich należy zakładać, że panowie z
Kalifornii wybrali do promowania albumu kawałek, który ma największe szanse na
dobrą sprzedaż i pojawienie się we wszelkiego rodzaju stacjach muzycznych. Zaserwowanie
mediom i szerokiemu audytorium numeru chociażby o połowę ostrzejszego mogłoby
spowodować spadek zainteresowania nadchodzącą płytą, a tego przecież żaden
rozsądny twórca nie chce. Jednocześnie przyjmując taki sposób działania można
by pokusić się o zapowiadany w wywiadach powrót do korzeni i dawnego stylu. W
takim tonie wypowiadał się chociażby Chester Bennington, który wyraźnie
przyznawał, że na ostatnim krążku grupa poszła za daleko i teraz należy wrócić
w bardziej znane rejony. Oczywiście nie ma co wymagać, aby Linkin Park nagrywał
kolejne kawałki w stylu One Step Closer, ale powrót do pozbawionego
komercyjnego sztychu nu-metalu byłby naprawdę mile widziany.
Patrząc jednak pesymistycznie i co tu dużo mówić, chyba
także bardziej realistycznie nie ma co robić sobie zbyt wielkich nadziei. Co
prawda grupa zapowiada odejście od zabójczego dla niej eklektyzmu jaki pojawił
się na A Thousand Suns, jednak nie musi to wcale oznaczać powrotu do starego
stylu. Wręcz przeciwnie, odejście od koncepcji z 2010 roku może być motywowane
tym samym, co brak powrotu do „klasycznego” dorobku. Po prostu zarówno
elektroniczne brzmienia jak i nu-metal nie przypadają do gustu szerokiemu
odbiorcy. Pozostaje wówczas trzecia droga jaką wręcz idealnie prezentuje Burn It
Down. Nie ma tam już pokręconych eksperymentów, są zachowane pozory dawnej
stylistyki ale wszystko ugładzone tak, aby trafiało w gusta przeciętnego
odbiorcy. Swoją drogą to chyba najgorsze rozwiązanie, bo wolałbym już żeby
zespół wkroczył na następną ścieżkę i improwizował z kolejnymi rozwiązaniami
niż potulnie poddał się wymaganiom masowego słuchacza.
Co z tego wyniknie? Przekonamy się już 25 czerwca. Pewnie
będziecie mogli przeczytać o tym na Rockomotive, bo znając życie, z sentymentu
dla zespołu dam się namówić na Living Things. Pytanie tylko czy będę potem tego
żałował, czy może znajdę tam chociaż jakieś pierwiastki znane z pierwszych
płyt?
Pamiętam jak w czasach liceum człowiek jarał się Hybrid Theory, później była jeszcze znośna Meteora a dalej już tylko marazm i degrengolada. Wielu znajomych dalej słuchało LP, ja zagłębiałem się w gatunki coraz cięższe i bardziej niszowe. Ten singiel brzmi jak jakieś disco polo. Gdyby to puścić członkom zespołu w okolicach 2000 roku i powiedzieć, że tak będą brzmieć za 10 lat z hakiem to pewnie popukaliby się w czoło:)
OdpowiedzUsuńbtw. słyszałeś już Rechargera od FF?
Dzięki za informację. Właśnie przesłuchałem i szkoda, że tylko 50 sekund. Za dużo nie można powiedzieć na tej podstawie, ale prezentuje się ciekawie. Podoba mi się brzmienie, może mogłoby być trochę ciężej ale ogólnie ładnie, selektywnie wszystko słychać.
OdpowiedzUsuń