Można powiedzieć, że już zgodnie z tradycją udałem się na
kolejną polską edycję Sonisphere Festival. Dwa lata temu, wobec pierwszego
wspólnego występu Wielkiej Czwórki , wizyta na warszawskim Bemowie była wręcz
obowiązkowa. Rok temu, jako fan Iron Maiden nie mogłem przegapić okazji
zobaczenia po raz pierwszy na żywo moich idoli. Tym razem także nie brakowało
pretekstów do nadania Sonisphere statusu obecność
obowiązkowa – skład jak zwykle przedstawiał się imponująco.
Oczywiście występ Metallicy, niezależnie od tego czy
widziany po raz pierwszy czy kolejny z rzędu to już dostateczny powód, aby zdecydować
się na udział w imprezie. W moim przypadku priorytet podwyższał ponadto udział
Machine Head i Gojiry. Obie kapele znajdują się bardzo wysoko w moim prywatnym
rankingu i nie mogłem odpuścić okazji do usłyszenia ich na żywo. Co prawda
Francuzów będę mógł zapewne usłyszeć podczas Ursynaliów, ale w tym przypadku od
nadmiaru głowa nie boli. Jedyny słabszy punkt programu stanowił Black Label
Society. Nie należę do fanów zespołu Zakka Wylde. Jak dla mnie kalifornijski
zespół wypada zbyt monotonnie i po kilku kawałkach tracę ochotę na dalsze
słuchanie. Szkoda, że zamiast BLS nie pojawił się np. Fear Factory, który zagra
podczas hiszpańskiej edycji. Na słuchanie polskich wykonawców z małej sceny
specjalnie się nie nastawiałem bo choć skład także wypadał ciekawie
(Luxtorpeda, Hunter, Acid Drinkers) to ubiegłoroczne doświadczenia podpowiadały
mi, że będąc pod główną sceną nie usłyszę zbyt wiele.
Pod względem organizacyjnym nic się nie zmieniło. Na
przybyłych czekały zasieki złożone z kilku rzędów bramek, gdzie dokonywano
kolejnych rewizji i kontroli biletów. Na miejsce przezornie udałem się sporo
przed czasem, dzięki czemu udało mi się ostatecznie zająć strategiczną pozycję
przy barierkach graniczących ze strefą golden circle. Nie zdecydowałem się
zabrać aparatu, w związku z czym opublikowany tekst wygląda trochę goło, ale
jak się miało okazać podczas występu Metallicy, taka decyzja zdecydowanie
wydłużyła żywot mojego Olympusa. W oczekiwaniu na występ Gojiry trzeba było
jeszcze wybrać się po zapasy płynów. I tu niemiła niespodzianka. Rozumiem
odkręcanie korków od butelek przy bramkach oraz w punktach gastronomicznych,
ale przelewanie wody do plastikowych kubków to już grube przegięcie. Niemniej,
jednak temperatura w czwartek sięgała chyba 30 stopni, więc stojąc na zalanej
słońcem płycie lotniska ubrany na czarno, uświadomiłem sobie jak musieli czuć
się Krzyżacy pod Grunwaldem.
Chwilę przed 16 na małej scenie pojawił się jakiś zespół
konkursowy, ale stojąc na swojej pozycji niewiele z tego wszystkiego słyszałem.
Właściwy koncert ruszył o 16.15, gdy na scenie pojawiła się Gojira. Zaczęli od
mocnego uderzenia w postaci "Oroborus". Potem poleciało jeszcze sporo kawałków z
dwóch ostatnich albumów. Świetnie w roli koncertowego hitu sprawdza się „Flying
Whales”, natomiast trochę niedosytu zostawił „Backbone”. Pod koniec pojawił się
także najnowszy „L’Enfant Sauvage”, w finale Francuzi odegrali „Vacunity” Warto
wspomnieć, że jak na pierwszy zespół brzmienie nie wypadało wcale źle. Liczę,
że na Ursynaliach będzie trochę lepiej, ale i tak spodziewałem się gorszej
sytuacji. Podobało mi się za to zachowanie zespołu na scenie. Muzycy byli
wyjątkowo ruchliwi, raz po raz wbiegali na snake pit i było bardzo żywiołowo. Mam
nadzieję, że 3 czerwca będzie przynajmniej tak dobrze jak w czwartek, a do tego
pojawi się dłuższy set.
Po występie Gojiry przyszła pora oczekiwania na BLS. W
międzyczasie na scenie Antyradia zagościła jeszcze Luxtorpeda. O dziwo sporo
udało się usłyszeć, przynajmniej do czasu aż wysiadł prąd. Ekipa Litzy straciła
bowiem jakąś 1/3 swojego półgodzinnego występu z powodu awarii agregatu…
Przejdźmy już jednak do występu BLS. Jak nie byłem fanem
ekipy Zakka, tak ten występ mnie takowym nie uczynił. Zaczęło się całkiem
ciekawie, bo na wstępie poszedł „Funeral Bell” (jedyny znany mi kawałek z
repertuaru), a Wylde wpadł na scenę w ogromnym pióropuszu indiańskiego wodza. Niemniej
jednak z całego występu najbardziej w pamięci zapadły mi popisy bębniarza,
który efektowanie wywijał pałeczkami oraz ciekawe gitary, które lider wymieniał
chyba, co jeden utwór. Sama muzyka nie robiła specjalnego wrażenia. Było
monotonnie jak na płytach, a do tego kompletnie nie pasowało mi brzmienie. O ile
można było wyłowić sporo fajnych riffów, to solówki wypadały kiepsko. Dało się
wytrzymać tą godzinę z BLS, ale ucieszyłbym się gdybym mógł spędzić już
inaczej, tym bardziej, że plecy już zaczynały boleć.
Na szczęście najlepszym środkiem przeciwbólowym okazał się
Machine Head. Ekipa Roba Flynna była tym na co, naprawdę czekałem. Zaczęło się
od „I am hell (sonata in C#)” i „Be still and know”. Świetny zestaw, ale szwankowało
brzmienie. Coś nie grało jeszcze także podczas "Imperium" i "Beatiful Mourning"
- pojawiały się wyraźne problemy, kiedy
trzeba było pogodzić współbrzmienie gitary solowej i rytmicznej. Ta pierwsza za
mocno wybijała się na pierwszy plan, co psuło cały efekt. Na szczęście od
„Locust” było już trochę lepiej. Po kawałku tytułowym z ostatniego albumu Rob
dał fanom wybór między szybkim, a wolnym numerem. W odpowiedzi na tą pierwszą
opcję ze sceny popłynęło „Aesthetics of hate”. Potem zespół wrócił jeszcze do
nowego albumu za sprawą „Darkness Within” oraz „Who We Are”, by na koniec
odegrać klasyki czyli „Halo” i jak zwykle zabójczy na koncertach „Davidian”.
Jak dla mnie setlista marzenie, czekam tylko na kolejną okazję by zobaczyć MH
jako gwiazdę wieczoru, kiedy będzie można usłyszeć wszystko w idealnym
nagłośnieniu. Warto jeszcze wspomnieć o animacjach które pojawiały się na
ekranach podczas występu ekipy. Niektóre, zwłaszcza te nawiązujące do motywów z
„The Blackening” wypadały świetnie, ale chociaż czasami na telebimach mogliby
pojawić się także muzycy.
Gwiazda wieczoru długo podgrzewała atmosferę zanim pojawiła
się na scenie. Nie licząc występu Acid Drinkers przed show Metallicy można było
jeszcze posłuchać szlagierów Ac/Dc oraz kilku bliżej niezidentyfikowanych
numerów. W tym czasie pod barierkami robiło się już naprawdę gorąco. To co
działo się potem dobrze oddaje tytuł tradycyjnego już motywu „Ecstazy of gold”,
który wprowadza w nastrój koncertów Metallicy. Podejrzewam, że
charakterystyczną kowbojską melodię nuciło prawie 30 tys. gardeł. Po tym na
scenie pojawili się już ci, na których wszyscy czekali. Zanim na tapetę trafił „Black Album” zabrzmiały szlagiery w postaci „Hit the
lights”, „Master of Puppets”, „The shortest straw”, „For whom the bell tolls”
oraz “Fight fire with the fire”. Zabójcza mieszanka, a to był dopiero
początek. Chwila wytchnienia przyszła wraz z krótkim dokumentalnym video,
wracającym do roku 1991 i ukazującym powstawanie i okoliczności debiutu „Czarnego
Krążka”. Po takim przygotowaniu można już było zaserwować danie główne. Jak
mówi sam tytuł wpisu kolejność odgrywania kolejnych numerów była odwrotna niż
ta znana z oryginalnego wydania. Na początek pojawiło się, więc „The struggle within”
oraz „Friend of misery”. Jak łatwo się domyślić pierwszym przebojem, który się pojawił
było „Nothinf Else Matters”, gdzie ponownie swoje zdolności wokalne mogła
pokazać publiczność. W tym miejscu chyba mogę zgłosić swoje zastrzeżenia, co do
koncertu. Bez wątpienia pojawiło się sporo doskonałych hitów, kilka mocnych
kompozycji. Jednak między nimi nie brakowało też średniaków, które w innych
okolicznościach nie miałyby szans zaistnieć na koncercie. Rozumiem ideę
odgrywania „Czarnego Krążka” w całości, ale stojąc na płycie momentami czułem,
że w tym momencie wolałbym usłyszeć coś dużo lepszego i czekałem tylko na następny
kawałek. Trochę ponarzekałem, ale to nie zmienia faktu, że całościowo oceniam
cały koncert pozytywnie. Wszelkie niedostatki zmazało świetne zakończenie.
Myślałem, że finał zasadniczej części występu stanowić będzie „Sad but true”, a
„Enter sandman” + bonusy pojawią się jako bisy. Tymczasem oba kawałki poleciały
bezpośrednio jeden po drugim (Sandman wśród efektownych fajerwerków). Dopiero po tym doszło do wielkiego finału.
Zabrzmiało „Creeping Death” – reakcja publiczności jest chyba oczywista.
Najbardziej widowiskowo było natomiast podczas „One”. Na scenie rozległa się
seria wybuchów, płytę zasnuła mgła, widoczność ograniczyła się do kilku metrów,
a w powietrze wystrzeliły lasery. Może mało jeszcze widziałem, ale efekt był
niesamowity. Na tym koncert mógłby się w zasadzie skończyć, ale czegoś by w nim
brakowało, prawda? Nie może być mowy o występie Metallicy bez „Seek and destroy”.
Po krótkich przekomarzankach z fanami James dał się oczywiście ubłagać i
ruszyli z ostatnim już tego wieczoru przebojem. Kiedy skończyli, miła
niespodzianka, zespół nie zniknął od razu za kulisami, ale rozpoczęło się długo
celebrowane rozrzucanie pamiątek (Lars doskonale bawił się wystawiając pałeczki
przed nos fanom, którzy nie mogli ich dosięgnąć) oraz pożegnanie.
Nie jestem zagorzałym fanem Metallicy, ale ten występ
pokazał klasę ekipy z Los Angeles. Wszystko było na swoim miejscu. Doskonałe
brzmienie, niesamowite show, zaangażowanie w występ (szkoda tylko, że część
odzywek Jamesa pokrywała się z tymi sprzed dwóch lat, ale to norma). Wrażenie
robiła też sama konstrukcja sceny. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale
Metallica, jako gwiazda wieczoru miała swoje przywileje. Poza efektami pirotechnicznymi
uwagę przykuwał też podest ponad zestawem Larsa, po którym biegali wszyscy
członkowie zespołu (rzecz jasna poza samym Larsem) oraz wielki telebim za
sceną, na którym wyświetlano przygotowane nagrania oraz grających muzyków.
Jedyne do czego mogę mieć ostatecznie zastrzeżenia to moja kondycja. O ile do
przyszłego roku nie zapomnę o towarzyszącym mi do teraz bólu w krzyżu, to na
Sonisphere 2013 zamawiam miejsca na trybunie;)
Fajna relacja, nostalgicznie się czytało.
OdpowiedzUsuńTak się zastanawiam tylko nad tymi napojami. Kiedyś odkręcali butelki, teraz przelewają do kubków, jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat będą człowiekowi wlewać bezpośrednio do gardła;)
Na szczęście woda sprzedawana w kubkach była chyba jedynym minusem tego festiwalu ;)
OdpowiedzUsuń