niedziela, 13 maja 2012

Black Album od końca do początku czyli Sonisphere 2012



Można powiedzieć, że już zgodnie z tradycją udałem się na kolejną polską edycję Sonisphere Festival. Dwa lata temu, wobec pierwszego wspólnego występu Wielkiej Czwórki , wizyta na warszawskim Bemowie była wręcz obowiązkowa. Rok temu, jako fan Iron Maiden nie mogłem przegapić okazji zobaczenia po raz pierwszy na żywo moich idoli. Tym razem także nie brakowało pretekstów do nadania Sonisphere statusu obecność obowiązkowa – skład jak zwykle przedstawiał się imponująco.


Oczywiście występ Metallicy, niezależnie od tego czy widziany po raz pierwszy czy kolejny z rzędu to już dostateczny powód, aby zdecydować się na udział w imprezie. W moim przypadku priorytet podwyższał ponadto udział Machine Head i Gojiry. Obie kapele znajdują się bardzo wysoko w moim prywatnym rankingu i nie mogłem odpuścić okazji do usłyszenia ich na żywo. Co prawda Francuzów będę mógł zapewne usłyszeć podczas Ursynaliów, ale w tym przypadku od nadmiaru głowa nie boli. Jedyny słabszy punkt programu stanowił Black Label Society. Nie należę do fanów zespołu Zakka Wylde. Jak dla mnie kalifornijski zespół wypada zbyt monotonnie i po kilku kawałkach tracę ochotę na dalsze słuchanie. Szkoda, że zamiast BLS nie pojawił się np. Fear Factory, który zagra podczas hiszpańskiej edycji. Na słuchanie polskich wykonawców z małej sceny specjalnie się nie nastawiałem bo choć skład także wypadał ciekawie (Luxtorpeda, Hunter, Acid Drinkers) to ubiegłoroczne doświadczenia podpowiadały mi, że będąc pod główną sceną nie usłyszę zbyt wiele.

Pod względem organizacyjnym nic się nie zmieniło. Na przybyłych czekały zasieki złożone z kilku rzędów bramek, gdzie dokonywano kolejnych rewizji i kontroli biletów. Na miejsce przezornie udałem się sporo przed czasem, dzięki czemu udało mi się ostatecznie zająć strategiczną pozycję przy barierkach graniczących ze strefą golden circle. Nie zdecydowałem się zabrać aparatu, w związku z czym opublikowany tekst wygląda trochę goło, ale jak się miało okazać podczas występu Metallicy, taka decyzja zdecydowanie wydłużyła żywot mojego Olympusa. W oczekiwaniu na występ Gojiry trzeba było jeszcze wybrać się po zapasy płynów. I tu niemiła niespodzianka. Rozumiem odkręcanie korków od butelek przy bramkach oraz w punktach gastronomicznych, ale przelewanie wody do plastikowych kubków to już grube przegięcie. Niemniej, jednak temperatura w czwartek sięgała chyba 30 stopni, więc stojąc na zalanej słońcem płycie lotniska ubrany na czarno, uświadomiłem sobie jak musieli czuć się Krzyżacy pod Grunwaldem.

Chwilę przed 16 na małej scenie pojawił się jakiś zespół konkursowy, ale stojąc na swojej pozycji niewiele z tego wszystkiego słyszałem. Właściwy koncert ruszył o 16.15, gdy na scenie pojawiła się Gojira. Zaczęli od mocnego uderzenia w postaci "Oroborus". Potem poleciało jeszcze sporo kawałków z dwóch ostatnich albumów. Świetnie w roli koncertowego hitu sprawdza się „Flying Whales”, natomiast trochę niedosytu zostawił „Backbone”. Pod koniec pojawił się także najnowszy „L’Enfant Sauvage”, w finale Francuzi odegrali „Vacunity” Warto wspomnieć, że jak na pierwszy zespół brzmienie nie wypadało wcale źle. Liczę, że na Ursynaliach będzie trochę lepiej, ale i tak spodziewałem się gorszej sytuacji. Podobało mi się za to zachowanie zespołu na scenie. Muzycy byli wyjątkowo ruchliwi, raz po raz wbiegali na snake pit i było bardzo żywiołowo. Mam nadzieję, że 3 czerwca będzie przynajmniej tak dobrze jak w czwartek, a do tego pojawi się dłuższy set.

Po występie Gojiry przyszła pora oczekiwania na BLS. W międzyczasie na scenie Antyradia zagościła jeszcze Luxtorpeda. O dziwo sporo udało się usłyszeć, przynajmniej do czasu aż wysiadł prąd. Ekipa Litzy straciła bowiem jakąś 1/3 swojego półgodzinnego występu z powodu awarii agregatu…

Przejdźmy już jednak do występu BLS. Jak nie byłem fanem ekipy Zakka, tak ten występ mnie takowym nie uczynił. Zaczęło się całkiem ciekawie, bo na wstępie poszedł „Funeral Bell” (jedyny znany mi kawałek z repertuaru), a Wylde wpadł na scenę w ogromnym pióropuszu indiańskiego wodza. Niemniej jednak z całego występu najbardziej w pamięci zapadły mi popisy bębniarza, który efektowanie wywijał pałeczkami oraz ciekawe gitary, które lider wymieniał chyba, co jeden utwór. Sama muzyka nie robiła specjalnego wrażenia. Było monotonnie jak na płytach, a do tego kompletnie nie pasowało mi brzmienie. O ile można było wyłowić sporo fajnych riffów, to solówki wypadały kiepsko. Dało się wytrzymać tą godzinę z BLS, ale ucieszyłbym się gdybym mógł spędzić już inaczej, tym bardziej, że plecy już zaczynały boleć.

Na szczęście najlepszym środkiem przeciwbólowym okazał się Machine Head. Ekipa Roba Flynna była tym na co, naprawdę czekałem. Zaczęło się od „I am hell (sonata in C#)” i „Be still and know”. Świetny zestaw, ale szwankowało brzmienie. Coś nie grało jeszcze także podczas "Imperium" i "Beatiful Mourning" -  pojawiały się wyraźne problemy, kiedy trzeba było pogodzić współbrzmienie gitary solowej i rytmicznej. Ta pierwsza za mocno wybijała się na pierwszy plan, co psuło cały efekt. Na szczęście od „Locust” było już trochę lepiej. Po kawałku tytułowym z ostatniego albumu Rob dał fanom wybór między szybkim, a wolnym numerem. W odpowiedzi na tą pierwszą opcję ze sceny popłynęło „Aesthetics of hate”. Potem zespół wrócił jeszcze do nowego albumu za sprawą „Darkness Within” oraz „Who We Are”, by na koniec odegrać klasyki czyli „Halo” i jak zwykle zabójczy na koncertach „Davidian”. Jak dla mnie setlista marzenie, czekam tylko na kolejną okazję by zobaczyć MH jako gwiazdę wieczoru, kiedy będzie można usłyszeć wszystko w idealnym nagłośnieniu. Warto jeszcze wspomnieć o animacjach które pojawiały się na ekranach podczas występu ekipy. Niektóre, zwłaszcza te nawiązujące do motywów z „The Blackening” wypadały świetnie, ale chociaż czasami na telebimach mogliby pojawić się także muzycy.

Gwiazda wieczoru długo podgrzewała atmosferę zanim pojawiła się na scenie. Nie licząc występu Acid Drinkers przed show Metallicy można było jeszcze posłuchać szlagierów Ac/Dc oraz kilku bliżej niezidentyfikowanych numerów. W tym czasie pod barierkami robiło się już naprawdę gorąco. To co działo się potem dobrze oddaje tytuł tradycyjnego już motywu „Ecstazy of gold”, który wprowadza w nastrój koncertów Metallicy. Podejrzewam, że charakterystyczną kowbojską melodię nuciło prawie 30 tys. gardeł. Po tym na scenie pojawili się już ci, na których wszyscy czekali. Zanim na tapetę trafił „Black Album”  zabrzmiały szlagiery w postaci „Hit the lights”, „Master of Puppets”, „The shortest straw”, „For whom the bell tolls” oraz “Fight fire with the fire”. Zabójcza mieszanka, a to był dopiero początek. Chwila wytchnienia przyszła wraz z krótkim dokumentalnym video, wracającym do roku 1991 i ukazującym powstawanie i okoliczności debiutu „Czarnego Krążka”. Po takim przygotowaniu można już było zaserwować danie główne. Jak mówi sam tytuł wpisu kolejność odgrywania kolejnych numerów była odwrotna niż ta znana z oryginalnego wydania. Na początek pojawiło się, więc „The struggle within” oraz „Friend of misery”. Jak łatwo się domyślić pierwszym przebojem, który się pojawił było „Nothinf Else Matters”, gdzie ponownie swoje zdolności wokalne mogła pokazać publiczność. W tym miejscu chyba mogę zgłosić swoje zastrzeżenia, co do koncertu. Bez wątpienia pojawiło się sporo doskonałych hitów, kilka mocnych kompozycji. Jednak między nimi nie brakowało też średniaków, które w innych okolicznościach nie miałyby szans zaistnieć na koncercie. Rozumiem ideę odgrywania „Czarnego Krążka” w całości, ale stojąc na płycie momentami czułem, że w tym momencie wolałbym usłyszeć coś dużo lepszego i czekałem tylko na następny kawałek. Trochę ponarzekałem, ale to nie zmienia faktu, że całościowo oceniam cały koncert pozytywnie. Wszelkie niedostatki zmazało świetne zakończenie. Myślałem, że finał zasadniczej części występu stanowić będzie „Sad but true”, a „Enter sandman” + bonusy pojawią się jako bisy. Tymczasem oba kawałki poleciały bezpośrednio jeden po drugim (Sandman wśród efektownych fajerwerków).  Dopiero po tym doszło do wielkiego finału. Zabrzmiało „Creeping Death” – reakcja publiczności jest chyba oczywista. Najbardziej widowiskowo było natomiast podczas „One”. Na scenie rozległa się seria wybuchów, płytę zasnuła mgła, widoczność ograniczyła się do kilku metrów, a w powietrze wystrzeliły lasery. Może mało jeszcze widziałem, ale efekt był niesamowity. Na tym koncert mógłby się w zasadzie skończyć, ale czegoś by w nim brakowało, prawda? Nie może być mowy o występie Metallicy bez „Seek and destroy”. Po krótkich przekomarzankach z fanami James dał się oczywiście ubłagać i ruszyli z ostatnim już tego wieczoru przebojem. Kiedy skończyli, miła niespodzianka, zespół nie zniknął od razu za kulisami, ale rozpoczęło się długo celebrowane rozrzucanie pamiątek (Lars doskonale bawił się wystawiając pałeczki przed nos fanom, którzy nie mogli ich dosięgnąć) oraz pożegnanie.

Nie jestem zagorzałym fanem Metallicy, ale ten występ pokazał klasę ekipy z Los Angeles. Wszystko było na swoim miejscu. Doskonałe brzmienie, niesamowite show, zaangażowanie w występ (szkoda tylko, że część odzywek Jamesa pokrywała się z tymi sprzed dwóch lat, ale to norma). Wrażenie robiła też sama konstrukcja sceny. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale Metallica, jako gwiazda wieczoru miała swoje przywileje. Poza efektami pirotechnicznymi uwagę przykuwał też podest ponad zestawem Larsa, po którym biegali wszyscy członkowie zespołu (rzecz jasna poza samym Larsem) oraz wielki telebim za sceną, na którym wyświetlano przygotowane nagrania oraz grających muzyków. Jedyne do czego mogę mieć ostatecznie zastrzeżenia to moja kondycja. O ile do przyszłego roku nie zapomnę o towarzyszącym mi do teraz bólu w krzyżu, to na Sonisphere 2013 zamawiam miejsca na trybunie;)

2 komentarze:

  1. Fajna relacja, nostalgicznie się czytało.
    Tak się zastanawiam tylko nad tymi napojami. Kiedyś odkręcali butelki, teraz przelewają do kubków, jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat będą człowiekowi wlewać bezpośrednio do gardła;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na szczęście woda sprzedawana w kubkach była chyba jedynym minusem tego festiwalu ;)

    OdpowiedzUsuń