poniedziałek, 21 maja 2012

Top5: Volbeat


Ruszamy z kolejną częścią top5. Dosyć długo zastanawiałem się, o czym by tu dziś napisać. Pomysł był taki żeby odejść trochę od takich oklepanych wykonawców jak chociażby U2 czy Iron Maiden i skupić się na czymś mniej znanym. Jednocześnie chciałem wziąć tym razem na tapetę coś w lżejszych klimatach. W końcu wymyśliłem- Volbeat!


Na wstępie parę słów wyjaśnienia. Duńska ekipa to trochę taki Elvis na sterydach. Mówiąc bardziej profesjonalnie, panowie z bardzo dobrymi efektami łączą rockabilly z metalem. Może opis nie brzmi zbyt przekonująco, ale muzyka doskonale się broni. Na początku brzmi to trochę nietypowo, ale takie połączenie ciężkich rytmów z melodiami pozwala szybko załapać klimat nagrań. Ja przekonałem się do zespołu około rok temu. Pierwszy kontakt z Volbeat zaliczyłem podczas Sonisphere, była to wtedy dla mnie ekipa kompletnie nieznana. Muszę jednak przyznać, że koncert, jaki wtedy dali ustępował na dobrą sprawę tylko Ironom (Mastodon poległ przez nagłośnienie, a Motorhead oceniam podobnie). Muzyka, jaką prezentują Duńczycy doskonale wypada na koncertach i pamiętam, że dzięki muzyce grupy można było się dobrze rozgrzać, a tego dnia było naprawdę zimno.


Radio Girl – największy przebój Volbeat. Dużo świetnych gitar, niesamowity riff wchodzący po refrenie i do tego aż chce się śpiewać razem z Michaelem Poulsenem.


 Sad Man’s Tongue – dalej zostajemy w klimatach płyty z 2007 roku. Tym razem kawałek rozkręca się od wolnego, akustycznego country po szaloną rockową jazdę. Rock’n’rollowego klimatu nie brakuje też w tekście.



Mary Ann’s Place – to już następny album i dochodzimy do zmiany klimatu. Jest znacznie spokojniej, chociaż gitary nadal atakują ostrymi riffami. O ile we wcześniejszych utworach panowała atmosfera idealna na imprezę to tutaj jest moment na złapanie oddechu. Największy atut kompozycji? Udział niejakiej Pernille Rosendahl, która udziela się wokalnie razem z frontmanem grupy.



Fallen – przechodzimy już do najnowszego wydawnictwa. Numer, który stoi w mojej hierarchii zaraz po Radio Girl. Tu już robi się naprawdę poważniej, wszystko za sprawą tekstu, który Poulsen zadedykował swemu zmarłemu ojcu. Od strony muzycznej większość zostaje jednak po staremu. Nie ma takiej energii jak wcześniej, ale refren rekompensuje te braki. 



7 Shots – miałem dylemat, czy ostatnie miejsce przydzielić tej kompozycji, czy Heaven Nor Hell (swoją drogą skoro dotarliście aż tutaj polecam przesłuchać ją, jako bonus – można ją uznać za powrót do „radosnego” grania z wcześniejszego etapu działalności). Wybór padł, jednak na kompozycje nagraną z gościnnym udziałem Petrozzy (Kreator) i Dennera (King Diamond). Można uznać, że powtarza się tu trochę patent z Sad Man’s Tongue – akustyczny wstęp w stylu contry, a potem przyśpieszenie. Tym razem jest jednak trochę spokojniej, a smaczku całości dodaje udział wokalisty Kreatora. 


Czekam na Wasze opinie!

2 komentarze:

  1. Nie jestem fanem tego zespołu, ale mnie najbardziej podoba się Still Counting.

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkiem sympatyczna piosenka, ale jak dla mnie na dobrą sprawę niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ciekawie wypada wstęp, ale później jest już dosyć schematycznie.

    OdpowiedzUsuń