Ruszamy z kolejną częścią top5. Dosyć długo zastanawiałem się,
o czym by tu dziś napisać. Pomysł był taki żeby odejść trochę od takich
oklepanych wykonawców jak chociażby U2 czy Iron Maiden i skupić się na czymś
mniej znanym. Jednocześnie chciałem wziąć tym razem na tapetę coś w lżejszych
klimatach. W końcu wymyśliłem- Volbeat!
Na wstępie parę słów wyjaśnienia. Duńska ekipa to trochę
taki Elvis na sterydach. Mówiąc bardziej profesjonalnie, panowie z bardzo
dobrymi efektami łączą rockabilly z metalem. Może opis nie brzmi zbyt
przekonująco, ale muzyka doskonale się broni. Na początku brzmi to trochę nietypowo,
ale takie połączenie ciężkich rytmów z melodiami pozwala szybko załapać klimat
nagrań. Ja przekonałem się do zespołu około rok temu. Pierwszy kontakt z
Volbeat zaliczyłem podczas Sonisphere, była to wtedy dla mnie ekipa kompletnie
nieznana. Muszę jednak przyznać, że koncert, jaki wtedy dali ustępował na dobrą
sprawę tylko Ironom (Mastodon poległ przez nagłośnienie, a Motorhead oceniam
podobnie). Muzyka, jaką prezentują Duńczycy doskonale wypada na koncertach i
pamiętam, że dzięki muzyce grupy można było się dobrze rozgrzać, a tego dnia
było naprawdę zimno.
Radio Girl – największy przebój Volbeat. Dużo świetnych
gitar, niesamowity riff wchodzący po refrenie i do tego aż chce się śpiewać
razem z Michaelem Poulsenem.
Sad Man’s Tongue – dalej zostajemy w klimatach płyty z 2007
roku. Tym razem kawałek rozkręca się od wolnego, akustycznego country po
szaloną rockową jazdę. Rock’n’rollowego klimatu nie brakuje też w tekście.
Mary Ann’s Place – to już następny album i dochodzimy do
zmiany klimatu. Jest znacznie spokojniej, chociaż gitary nadal atakują ostrymi
riffami. O ile we wcześniejszych utworach panowała atmosfera idealna na imprezę
to tutaj jest moment na złapanie oddechu. Największy atut kompozycji? Udział
niejakiej Pernille Rosendahl, która udziela się wokalnie razem z frontmanem
grupy.
Fallen – przechodzimy już do najnowszego wydawnictwa. Numer,
który stoi w mojej hierarchii zaraz po Radio Girl. Tu już robi się naprawdę poważniej,
wszystko za sprawą tekstu, który Poulsen zadedykował swemu zmarłemu ojcu. Od
strony muzycznej większość zostaje jednak po staremu. Nie ma takiej energii jak
wcześniej, ale refren rekompensuje te braki.
7 Shots – miałem dylemat, czy ostatnie miejsce przydzielić
tej kompozycji, czy Heaven Nor Hell (swoją drogą skoro dotarliście aż tutaj polecam
przesłuchać ją, jako bonus – można ją uznać za powrót do „radosnego” grania z wcześniejszego
etapu działalności). Wybór padł, jednak na kompozycje nagraną z gościnnym
udziałem Petrozzy (Kreator) i Dennera (King Diamond). Można uznać, że powtarza
się tu trochę patent z Sad Man’s Tongue – akustyczny wstęp w stylu contry, a
potem przyśpieszenie. Tym razem jest jednak trochę spokojniej, a smaczku
całości dodaje udział wokalisty Kreatora.
Czekam na Wasze opinie!
Nie jestem fanem tego zespołu, ale mnie najbardziej podoba się Still Counting.
OdpowiedzUsuńCałkiem sympatyczna piosenka, ale jak dla mnie na dobrą sprawę niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ciekawie wypada wstęp, ale później jest już dosyć schematycznie.
OdpowiedzUsuń