Blog miał być zasadniczo o muzyce, jednak czasami zdarzają
się takie rzeczy, wobec, których nie sposób przejść obojętnie. Tak było właśnie
tydzień temu. Mieliście tak kiedyś, że w momencie, gdy wydaje się wam, że
wszystko układa się idealnie, nawet ponad wcześniejsze oczekiwania, w ciągu
jednej chwili, powiedzmy trzech minut, sytuacja odwraca się nagle o 180 stopni
i zamiast sielanki, która była już na wyciągnięcie ręki, pojawia się tylko
złość? Ja tak właśnie miałem, a wszystko przez te wspomniane już trzy minuty…
Wyobraźcie sobie, że jest wspaniałe niedzielne popołudnie.
Ciągle wspominacie udany wypad na Sonisphere i z zamiarem regeneracji sił przed
nadchodzącym tygodniem, zasiadacie wygodnie przed telewizorem. A tam nie
przelewki, bo o to finiszuje najlepsza liga na świecie – angielska Premier
League. Finał zresztą imponujący. Przed ostatnią kolejką dwie czołowe drużyny
mają po tyle samo punktów, a o prowadzeniu Manchesteru City nad Manchesterem
United decyduje tylko lepszy bilans bramek. Tak, więc dla Diabłów ciągle tli
się nikła nadzieja,( bowiem The Citizens grają z walczącym o utrzymanie QPR)
pozwalająca wierzyć w końcowy sukces. Wystarczy tylko, że zespół Fergusona
zwycięży swoje spotkanie, a rywale w walce o tytuł stracą punkty remisując lub
przegrywając.
No więc ruszamy! Oba mecze rozpoczynają się o tej samej
porze. Spotkanie United układa się idealnie, Diabły zgarniają pełną pulę
punktów i czekają na wieści z drugiego stadionu. A tam dzieją się niesamowite
rzeczy. City prowadząc jedno bramkowo i grając w przewadze jednego gracza,
pozwala wydrzeć sobie prowadzenie. Jest idealnie. United po 92 minutach kończą
swoje zawody i pojawia się nadzieja na tytuł. Tymczasem na Etihad Stadium
dzieją się rzeczy niemożliwe. Sędzia dolicza 5 min, a City rozpoczyna swoje
show. Po dwóch minutach doliczonego czasu robi się 2-2, jeszcze jest spokojnie.
To cały czas tylko 1 punkt dla Citizens, podczas, gdy Diabły odskoczyły
Niebieskim na 3. I w tym momencie zaczyna się najgorsze. Jeśli ktoś
zaproponowałby mi kiedykolwiek, że mogę wykasować ze swego życiorysu trzy
dowolne minuty, to nie wahałbym się ani chwili. Dwie minuty po strzeleniu
bramki, „hałaśliwi sąsiedzi” odnotowują kolejne trafienie. Puchar, który był
już na wyciągnięcie ręki zostaje nagle brutalnie sprzątnięty sprzed nosa. Wyobrażacie
to sobie? Gracze United czekają na wieści z drugiego meczu, dowiadują się, że
są już mistrzami, jeszcze tylko 2 minuty dzielą ich od pucharu. Czas mija, już
tylko trochę ponad 60 sekund i nagle koniec. Rywal w ostatniej minucie ucieka
spod gilotyny. Nie zostaje już nic innego jak tylko wrócić ze spuszczoną głową
do szatni i żałować.
Oczywiście nie ma w
tym momencie sensu obarczać winą za porażkę w wyścigu o mistrzostwo kogokolwiek
innego niż moje ukochane United. Diabły miały w tym sezonie dostateczną ilość
szans żeby przypieczętować swoje zwycięstwo już na wcześniejszym etapie tej
batalii. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie różnica między tym „lepszym” a
„gorszym” Manchesterem wynosiła 8 punktów. Tak już jednak bywa. Jeśli nie
potrafi wygrać się samemu, to nie można liczyć, że inni zrobią to za nas.
Chociaż QPR i tak należą się słowa uznania za podjętą walkę. Żal, że City
zdobyło mistrzostwo po przerwie trwającej od 1968, ale nic już się nie zmieni.
Szkoda, że sędzia zamiast wydłużyć mecz o te feralne 5 min (nie twierdzę
jednak, że niesłusznie) nie zdecydował się skierować zawodników wcześniej do
szatni i samemu oddać się np. relaksacyjnemu słuchaniu muzyki. Ten czas pozwoliłby
np. przesłuchać wymieniony w tytule wpisu utwór, a tak jego przesłanie pasuje raczej
do nastrojów panujących po czerwonej stronie Manchesteru.
Żeby jednak tak kompletnie dziś nie smęcić, na koniec coś
żywszego. Zastanawia mnie zawsze, czemu zamiłowanie do cięższych brzmień nie
idzie zazwyczaj w parze z pasją do futbolu czy ogólnie sportu. Z wizerunkiem
kibica dość jednoznacznie kojarzy się ogolony na zero kibol, a i moje własne
obserwacje pokazują, że ciężko znaleźć osobę, która dzieliłaby swoje
zainteresowania między sport i rock/metal. Może to kwestia tego, że miłośnicy
tych gatunków czują odrazę do sytuacji, gdy trzeba rozstać się choć na chwilę z
glanami, a długa grzywka opadająca na oczy także nie sprzyja uprawianiu
jakiejkolwiek dyscypliny. Tymczasem jedno z drugim można doskonale połączyć.
Przykład? Kompilacja/ teledysk, jaką znalazłem kiedyś na youtube. Iron Maiden +
Manchester United? Nie wymyślono chyba do tej pory lepszej mieszaniny. No ok,
może drugs, sex&rock’n’roll przebija wszystko. Zresztą oceńcie sami:
P.S. Doskonale zdaję sobie sprawę, że strój ze zdjęcia tytułowego nie pasuje do tematyki tekstu, ale już sama postać jak najbardziej. Właśnie, kto zgadnie któż to taki? Chyba nawet przy takiej charakteryzacji nie jest to specjalnie trudne;)
Na tym właśnie polega piękno angielskiej piłki, że do samego końca nie wiadomo co się wydarzy. Tu mistrzostwo kraju w ostatnich minutach, tam co chwilę niespodzianki typu Arsenal - Newcastle 4:0 do przerwy żeby się skończyło 4:4 itp itd. Można tak wymieniać w nieskończoność. Ja bardzo lubię Arsenal ale jest to chyba uczucie nieodwzajemnione bo często grają mi na nerwach a nie w nogę:) Mam od jakichś 5-6 lat canal+, namiętnie oglądam angielską piłkę, czasem zdarzy mi się coś polskiego też obejrzeć, z Hiszpanii to tylko praktycznie gran derbi, włoskiej i francuskiej nie ruszam:) A na zdjęciu jest wielki fan West Hamu - S.H.:) Chociaż we wkładce do Virtual XI kilku Kanonierów też się trafiło z tego co pamiętam
OdpowiedzUsuńFakt, kibice Arsenalu nie mają ostatnio zbyt wielu powodów do radości, ale do Liverpoolu i tak jeszcze dużo brakuje ;) Może jeśli w te wakacje nie będzie znowu exodusu piłkarzy to w przyszłym sezonie będzie lepiej. Jednak mimo wszystko w tym roku Kanonierzy pokazali, że potrafią grać świetną piłkę Szkoda, że United nie potrafiło tak zdominować City jak Arsenal w meczu wiosennej rundy.
Usuń