Z „The Industrialist” mam mały problem. Bo generalnie to
świetna płyta jest. Tyle, że jedynie w połowie, tej pierwszej. W drugiej nie
jest też najgorzej, ale po tym, co Fear Factory serwuje na początku chciałoby
się usłyszeć coś więcej. Niestety zamiast tego jest przeciętność, a do tego
jeszcze prawie 10 minut czegoś, w czym nie mogę się kompletnie połapać. Chyba w
tych kilku słowach streściłem z grubsza swoje odczucia związane z płytą, ale
jeśli chcecie jeszcze dowiedzieć się czegoś więcej to zapraszam do dalszej
części tekstu.
Początek brzmi obiecująco. Numer tytułowy rozpoczyna się od
mechanicznego intra, a po nim rozpoczyna się już jazda na całego. Podwójna
stopa i zabójczo precyzyjna gitara Cazaresa, czyli, FF w najwyższej formie. Następny
w kolejności „Recharger” podtrzymuje poziom poprzednika. Do tego pojawia się
charakterystyczny spokojny refren z czystym śpiewem Burtona. Podobny chwyt
zastosowany jest w „New Massiah”. Ostre zwrotki i spokojny refren i tym razem
wypadają przekonująco. Od utartego schematu odchodzi „God Eater”. Numer
utrzymuje wolniejsze tempo i chociaż ponownie czysty śpiew przeplata się w nim
z growlem to między jedną częścią, a drugą nie ma już tak dużego przeskoku. Na
tym niestety z grubsza kończy się świetna część płyty i rozpoczyna ta
przeciętna. Może lepiej byłoby powiedzieć solidna, bo nie jest ona na pewno
słaba, ale odstaje od tego, co można było usłyszeć wcześniej.
„Depraved Mind Murder” to głównie dobry riff i ponownie
spokojniejsza wokalna wstawka, ale czuć, że ten prosty szablon trochę się już
przejadł. Zdecydowanie brakuje dobrej melodii, która sprawiałaby, że numer
zapiszę się głębiej w pamięci. Ta sama bolączka powtarza się zresztą w
kolejnych kawałkach. „Virus of Faith” czy „Difference Engine” słuchane
pojedynczo mogą się podobać, ale kiedy dociera się do nich, jako kolejnych
numerów na płycie to nawet ciężko zauważyć, kiedy jeden przechodzi w drugi. Na
zakończenie „The Industrialist” zostaje jeszcze "Disassemble", który jest w
zasadzie ostatnim właściwym utworem. Wspomniany kawałek przechodzi płynnie w
krótkie outro, a to z kolei… w kolejne outro. Tym razem już dłuższe bo aż
dziewięciominutowe. No i tu zaczynają się schody. Nie wiem, jaki był cel
takiego zabiegu, ale jeśli ktoś oszczędza megabajty na odtwarzaczy to spokojnie
może pominąć przy nagrywaniu ostatni track. Z pewnością nie straci nic z
przyjemności słuchania. Chyba „The Industrialist” wypada wtedy nawet lepiej, bo
po takim okrojeniu zostaje czterdzieści minut muzyki, co jest porcją idealną do
przełknięcia.
Cóż więcej mogę napisać na koniec? W zasadzie swoją opinię o
„The Industrialist” wyraziłem już na początku. Nie jest to słaba płyta.
Przeciwnie. Nowe wydawnictwo Fear Factory wypada solidnie, początkowo można
nawet liczyć na świetny materiał, jednak wygląda to tak jakby całej tej
maszynerii gdzieś w połowie zabrakło paliwa żeby dociągnąć do końca na
najwyższych obrotach. Może gdyby tradycyjnie płyta była dziełem kwartetu
wyglądałoby to lepiej. Tymczasem osamotnieni Cazares i Burton stworzyli album
dobry, ale słabszy niż trzymający równy, wysoki poziom „Mechanize”.
Od FF nie oczekuję rewolucji na miarę nowego Baroness tak jak też np. od Kreatora ale słuchając Industrialisty mam niemiłe odczucie, że wszystko to już było wcześniej tylko, że o wiele lepsze i ciekawsze. Tutaj kopyto kończy się (tak jak piszesz) w połowie płyty a nawet trochę przed, druga połowa przelatuje tak po prostu. Natomiast końcówka to nieporozumienie totalne... Słuchałem krążka kilkanaście razy. Na chwilę obecną chyba najbardziej pasuje mi początek krążka + God Eater - ze względu na to, że kawałek ten to ciekawy powiew świeżości na cholernie wtórnej płycie. Btw. nic nie napisałeś o drętwym automacie perkusyjnym - tak jak ja;)
OdpowiedzUsuńChciałem o tym wspomnieć, ale ostatecznie ograniczyłem się do krótkiego napisania, że Burton i Cazares tworzyli płytę tyko we dwójkę. Zostawiłem to na koniec, a potem już mi nie pasowało do podsumowania stąd tylko taka krótka wzmianka.
OdpowiedzUsuń