piątek, 20 lipca 2012

Kreator - Phantom Antichrist (2012)


Sesja to zuo. Ten stary ludowy obyczaj powinien być już dawno zniesiony, jako zbyt okrutny i niehumanitarny. Właściwie to nie wiadomo, komu on do czego potrzebny. Studenci boją się go jak ognia, kadra naukowa stale z jego powodu narzeka, a panie w dziekanacie jak zwykle są niezadowolone(może nawet trochę bardziej). Najgorsze jest w nim jednak to, że jest niezwykle absorbujący i pochłania strasznie dużo czasu. Stale tylko czytanie, kserowanie, czytanie, kserowanie i tak w kółko, no czasem dojdzie do tego jakiś egzamin. Oczywiście na słuchanie muzyki nie zostaje zbyt wiele czasu, a nawet, jeśli to na pewno nie ma, kiedy napisać solidnej recenzji tego, czego się słuchało. Myślę, że po  takim wstępie zrozumiecie, czemu o „Phantom Antichrist” piszę dopiero teraz.

 Na nową płytę Kreatora czekałem z niecierpliwością. Trzy ostatnie  LP Niemców pozostawiły po sobie świetne wrażenie i wszystko wskazywało na to, że i tym razem otrzymam album, który nie będzie opuszczał mojego odtwarzacza przez długi czas. Singiel o tym samym tytule, co płyta tylko potwierdzał te przypuszczenia. „Phantom Antichrist” nie był żadną niespodzianką. Raczej prezentował styl, który można określić, jako stary dobry Kreator w najwyższej formie. Po tej przystawce nadeszło też jednak w końcu danie główne. Pierwszy czerwca 2012 był zdecydowanie udanym dniem dziecka.

Pierwsze, co rzuca się w uszy podczas słuchania nowego dziecka Kreatora to oczywiście porównania do wcześniejszych dokonań. Patrząc od strony „Chordes of Chaos” tegoroczna płyta wydaje się grzeczna i spokojna. Może trochę przesadzam, ale „Phantom Antichrist” nie jest tak dzika, zła i brutalna jak poprzedniczka, co jednak wcale nie oznacza, że brakuje jej pazura. Zdecydowanie bliżej jej do „Enemy of God”. Można chyba nawet powiedzieć, że nowa płyta to rozwinięcie wydawnictwa z 2005 roku. Trzeba podkreślić, że rozwinięcie bardzo udane. Z jednej strony, bowiem otrzymujemy brzmienie znane ze starszych dokonań, ale nie czuć w tym żadnego odgrzewanego kotleta. Wprost przeciwnie, kawałki brzmią świeżo i pojawia się sporo ciekawych patentów. W zasadzie zastrzeżenia mam tylko do „Death To The World”, ale tu też nie można powiedzieć, że jest to słaby utwór. Raczej nie wyróżnia się niczym specjalnym i ma pecha leżeć między dwoma doskonałymi kompozycjami tzn. tytułowym i „From Flood Into Fire”.


Dalej jest już tylko lepiej. „Civilization Collapse” to jeden z szybszych numerów na płycie i bardziej drapieżnych. Jeszcze o krok dalej w tym względzie idzie „United In Hate”. A zaczyna się bardzo spokojnie od akustycznego intro. Potem, jednak otrzymujemy mocny cios w postaci rozdzierającego, zwierzęcego krzyku Petrozzy i wszystko rusza do przodu. Refren to natomiast poezja. Dla fanów Kreatora pozycja obowiązkowa. Perkusja wycina tam zabójcze blasty doprawione podwójną stopą, a do  tego zgrabną zagrywką popisują się gitarzyści. To zresztą znak firmowy tej płyty. Sekcja rytmiczna wyprawia tu cuda. „The Few, The Proud, The Broken” to kolejny popis Ventora, którego wypadałoby chyba chwalić za każdy kawałek z osobna. W tym numerze to jednak nie perkusista  tylko Sami Yli-Sirnio gra pierwsze skrzypce, wycinając najlepszą solówkę na płycie.


Trochę spokojniej, ale też bardziej ponuro robi się w „Your Heaven, My Hell”. Kawałek wywołał trochę zamieszania kontrowersyjnym tekstem, ale chyba nie sposób żeby było inaczej, jeśli Kreator bierze na tapetę tematykę kościelną. W tym momencie zbliżamy się do zakończenia. Na rozkładzie pozostaje jeszcze „Victory Will Come” , szybki kawałek, który może nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale trzyma poziom, oraz „Until Our Paths Cross Again”. I tu spora niespodzianka stylistyczna. Ostatni numer przez większość czasu utrzymuje spokojniejsze tempo, pojawiają się nieprzesterowane gitary, a Petrozza śpiewa nadzwyczajnie powoli. Nie zawiodą się jednak także Ci, którzy czekają na mocniejsze uderzenie, które pojawia się w trakcie utworu.



Za nami sześć miesięcy 2012 roku i mogę chyba powiedzieć, że jak na razie „Phantom Antichrist” to mój faworyt tego półrocza. Wkrótce opiszę na Rockomotive jeszcze kilka płyt, które ukazały się w czerwcu, ale nie ma wśród nich takiej, która mogłaby dorównać najnowszemu dziełu Kreatora. „Phantom Antichrist” nie przynosi żadnej rewolucji, ale przecież nikt chyba tego nie oczekiwał. Wystarczyło, że ekipa Petrozzy utrzymała dotychczasową formę, a do starych wzorców dodała kilka nowych pomysłów. W efekcie otrzymujemy album, który powala niesamowitym klimatem starego dobrego thrashu, a jednocześnie nie nudzi podczas każdego kolejnego słuchania. 

 Polski akcent na "Phantom Antichrist". Za realizację klipu odpowiada Grupa 13.


3 komentarze:

  1. a ja dziś zwracam uwagę na coś innego, bo właśnie dziś moja ogromna miłość muzyczna kończy 48 lat, chodzi o Chrisa Cornella z Soundgarden ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja dopiero się przekonuje do Soundgarden. Jakiś czas temu Rolu mocno chwalił i zdecydowałem się posłuchać, ale jakoś specjalnie mnie nie zachwycili.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje pierwsze podejście było podobne, ale skupiłam się na początkach zespołu i nad ich tekstami z tego okresu zwłaszcza i znalazłam coś dla siebie. Obecnie, po reaktywacji zespołu, a nawet tuż przed jego rozpadem muzyka nieco odbiega od tego, co muzycy tworzyli na początku. Wokalista, tuż po rozpadzie założył z muzykami RATM supergrupę Audoslave, której muzyka jeśli w ogóle przypadła mi do gustu to tylko w cząstkowej formie. Ale muszę przyznać, że siła, która przyciągnęła mnie do Soundgarden, prócz ogromnej miłości do grunge, to na pewno głębia głosu i teksty frontmana. No i polecam zespół Mother Love Bone, coś podobnego klimatycznie.

    OdpowiedzUsuń