Mamy okolice poniedziałku, a więc tradycyjnie pora na
kolejne wydanie top5. Dziś będzie mowa o jednej z pierwszych kapel metalowych,
jakich słuchałem, czyli Linkin Park.
Tym razem będzie trochę inaczej niż zwykle, bowiem ten wpis będzie na dwa
głosy. W wyborze i opisaniu pięciu kawałków, o których dziś przeczytacie
pomagała mi zagorzała fanka LP, a prywatnie moja dziewczyna. Tak, więc nie
będzie specjalnie obiektywnie, a poza tym nie mogę za bardzo skrytykować
żadnego numeru żeby nie podpaść. Jednak , jako że Ola z równym uwielbieniem
podchodzi zarówno do „Hybrid Theory”
jak i do „A Thousand Suns” to
powinno się tu znaleźć kilka słów o każdym z albumów grupy. No może z lekkim
naciskiem na starsze wydawnictwa. W końcu to mój blog ;)
Forgotten – gdyby
spróbować stworzyć zestawienie najbardziej przełomowych debiutów „Hybrid Theory” z pewnością zajęłoby miejsce
w ścisłej czołówce. To właśnie od tego krążka zaczął się trwający kolejnych
kilka lat boom na nu metal. Szkoda, że teraz LP nie nagrywa już takich kawałków jak ten. Jak widać, jeśli się
chce, można połączyć czad z melodyjnym brzmieniem, które pozwoli zaistnieć
przed szerszą publicznością. No i dodatkowy plus za teledysk ( wiem, wiem, że
nieoficjalny), w którym połączono dwie rzeczy, które najlepiej wspominam z
okresu późnopodstawówkowego.
One Step Closer –
kolejny numer z debiutanckiej płyty. Tym dostajemy już konkretne uderzenie. Nie
wiem, czy to przypadkiem nie najmocniejsza rzecz jaką w ogóle kiedykolwiek
stworzyło LP. W każdym bądź razie
Chester wydziera się niemiłosiernie. I o to chodzi, tak grającego zespołu mógłbym
słuchać na okrągło.
Faint – na „Meteorze” słychać już , że zespół
przeszedł pewną ewolucję. Numery są trochę przygładzone i częściej niż Chestera
można usłyszeć Shinodę. Jednak dalej bez dwóch zdań dostajemy stary dobry
Linkin Park, a kiedy Bennington już dojdzie do głosu to nie bierze jeńców.
Gdybym miał wybierać między „Hybrid
Theory” a „Meteorą” to ciężko byłoby mi się zdecydować, ale lekko
skłaniałbym się ku tej drugiej płycie. Decydowały by o tym właśnie takie numery
jak „Faint”, czy „Numb”, dla którego już zabrakło
miejsca w zestawieniu. Takie kawałki z jednej strony nadawały się do puszczania
w radiu czy TV, ale zarazem nie można było im odmówić metalowego rodowodu.
Valentine’s Day –
no to wkraczamy na mniej znane mi tereny. Przyznam szczerze, że z „Minutes To
Midnight” miałem najmniej do czynienia. W momencie, kiedy wychodziła LP jakoś mniej już mnie interesowało, a
potem też nigdy nie odczuwałem potrzeby, żeby do niej wracać. Podobno jednak „Valentine’s
Day” to najlepszy kawałek spośród dwunastu umieszczonych na krążku z 2007 roku.
Jak dla mnie ten numer jakoś specjalnie się nie wyróżnia, ale może czasem
lepiej nie dyskutować.
Robot Boy – spośród
nowszych dokonań „A Thousand Suns” to
zdecydowanie najciekawsze pozycja. Najtrudniej jednoznacznie ją sklasyfikować.
O ile bowiem „Minutes To Midnight” to
moim zdaniem wyraźny ukłon w stronę komercyjnego rynku to z przedostatnią płytą
sprawa nie jest już tak oczywista. Zespół mocno tam eksperymentuje. Raz z
lepszym, raz z gorszym skutkiem, ale zawsze lepsze to niż numery skrojone równo
pod wymagania amerykańskich stacji muzycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz