Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia wygrywacie, dajmy na to, 150 milionów funtów. Ból głowy niemały. Szkoda żeby taka kwota się zmarnowała, a ile można wydać na samochody, wakacje, dom(y), albo z takich bardziej poważnych rzeczy nowe płyty do kolekcji, sprzęt hi-fi czy bilety na koncerty. Nawet przy sporej pomysłowości podejrzewam, że po wydaniu jednej trzeciej tej kwoty pomysły powoli by się wyczerpywały. Ja miałbym trochę łatwiej, bo parę funciaków podrzuciłbym Czerwonym Diabłom na sprowadzenie jakiegoś klasowego pomocnika, ale i tak sporo by jeszcze zostało. A co gdyby iść w ślady pewnego maniaka Guns’n’roses, który rzeczywiście wygrał 150 milionów funtów?
Przeglądam sobie wiadomości i o
to nagle taki news. Pewien Anglik, wygrał niemałą fortunę i
jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, dziennikarze, którzy zjawili się u
niego pytają, co zrobi z taką sumą. Ten zamiast standardowych deklaracji o
wydłużonych wakacjach odpowiada, że jego marzeniem jest zorganizować koncert,
na którym Gunsi zagrają w oryginalnym składzie. Kwota niemała, ale wątpię, czy
starczyłoby na pogodzenie obrażonych na siebie muzyków. Tym bardziej, że w tym
roku Axel miał okazję spotkać się na
scenie ze Slashem w Rock’n’roll Hall Of Fame, a i tak nic z
tego nie wyszło. Niemniej pomysł ciekawy i jeśli kiedyś wygram to będę miał
gotowy kolejny sposób uszczuplenie zdobytej sumy. Jedna sprawa budzi moje
wątpliwości. Jakoś niespecjalnie przepadam za Guns’n’roses, więc chyba warto
już zawczasu pomyśleć o jakiś innych zespołach, które warto reaktywować. A
zatem do dzieła.
Kat bez Romana to już nie Kat. Niby Piotr Luczyk coś jeszcze pod
tym szyldem próbuje ukręcić, ale efekty są marne. Trochę lepiej jest w
przypadku samego Kostrzewskiego. Wydana w 2011 „Biało-czarna” wypada lepiej niż
„Mind Cannibals”, ale do poziomu z czasów świetności też tam daleko. Chyba
tandem Luczyk – Kostrzewski jest na siebie skazany, jeśli panowie chcą jeszcze
osiągnąć sukces.
Zostajemy jeszcze na naszym podwórku,
ale przenosimy się na zupełnie przeciwległy biegun stylistyczny, gdzie znajduje
się Maanam. Na dobre zainteresowałem
się zespołem, kiedy ten już powoli schodził ze sceny, czyli na krótko przed
wydaniem „Znaków Szczególnych”. Wtedy grupa działała już w nie do końca
klasycznym składzie, bo z Iwańskim, Wawrzynowiczem i Juarezem na pokładzie. Ten
skład jednak najbardziej utkwił mi w pamięci i jeśli miałbym oglądać odrodzony
Maanam to obowiązkowo z Korą, Jackowskim i Iwańskim w składzie.
Na koniec (z Polski) coś bonusowego. Acid Drinkers już od dawna świetnie
radzą sobie bez Litzy i poziom ich gry nie ucierpiał specjalnie po dezercji
Friedrich, niemniej miło byłoby widzieć znów lidera Luxtorpedy wśród
Kwasożłopów. Ta opcja byłaby chyba zresztą najtańsza, bo eks-gitarzysta nie ma
żadnego urazu do starych kolegów i czasem pojawia się gościnnie na koncertach.
Niemałym zadaniem byłoby
natomiast nakłonić do ponownego spotkania z Papryczkami Johna Frusciante. Tu nie chodzi bynajmniej o jakiś
konflikt, ale gitarzysta sprawia raczej wrażenie takiego, na którym nawet
ośmiocyfrowe kwoty nie robią wrażenia. To znaczy idealisty/artysty, który
potrafi opuścić zespół u szczytu sławy, bo chce realizować inne swoje wizje.
Oczywiście wciąż jest szansa, że Frusciante jak to już kiedyś miało miejsce
powróci do RHCP od tak, bez specjalnej
motywacji. Przydałoby się to moim zdaniem zespołowi, bo choć obecnie nie jest
najgorzej ( jak oceniają niektórzy), ale zawsze mogłoby być lepiej. A John
Frusciante w składzie na pewno robi różnicę.
Ciężko byłoby też skleić znów w
jedną (oryginalną) całość Sepulturę.
Jakiś rok temu wydawało się, że może dojść do niespodziewanego pojednania, ale
sprawa szybko upadła. Nic dziwnego skoro bracia Cavalera oświadczyli, że na
nich spoczywał cały ciężar ciągnięcia zespołu do przodu, bo ich koledzy nie
umieli nawet porządnie grać na instrumentach. A więc wygląda na to, że jeszcze
przez długi czas na muzycznym horyzoncie, jako osobne byty będą występować
Sepultura (w połowie oryginalna) i Cavalera Conspiracy ( o 50% zawartości
Sepultury).
W 2010 roku musiały mocniej zabić
serca wszystkich fanów Dream Theater.
Wtedy to właśnie perkusista i lider tej formacji- Mike Portnoy – ogłosił
odejście z zespołu. Muzyk jest jednym z założycieli grupy i w przeciwieństwie
do wielu bębniarzy w rockowych i metalowych zespołach nie był tym najbrzydszym,
który siedział mało widoczny z tyłu i za bębnami żeby nie zrobić nikomu
krzywdy. Wkład Portnoy’a w muzykę Dream Theater był decydujący i powrót do
składu byłby mile widziany przez większość fanów ( w tym niżej podpisanego).
Mówimy UFO myślimy Michael Schenker. No przynajmniej ja tak mam. W tym
roku angielska formacja wydała kolejny już krążek (recenzja na blogu) z Moorem
w składzie, ale chciałoby się jeszcze usłyszeć grupę w oryginalnym składzie
jeszcze, chociaż podczas tego jednego koncertu. Ok, podczas jednej piosenki,
ale pod warunkiem, że będzie to „Lights Out”.
Na początku tego roku spore
zamieszanie powstało wokół Black Sabbath.
Zespół powracając w chwale, zapowiadał powrót w klasycznym składzie. Ile z tego
wyszło mogliśmy się przekonać. Bill Ward ostatecznie wycofał się z projektu i
klasyczny skład nie jest już taki klasyczny jak wielu by oczekiwało. A
zapowiadało się na jeden z najbardziej wyczekiwanych powrotów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz