W sobotę 25 sierpnia zmarł Neil Armstrong, pierwszy człowiek, jaki
postawił stopę na Księżycu. W związku z tą smutną okolicznością w mediach
pojawiają się wspomnienia związane z jego osobą i dokonaniami, które osiągnął
za życia. Oczywiście najdonioślejszym z nich jest wizyta na naszym naturalnym
satelicie. Przy tej okazji na wszelkie sposoby odmieniana jest data 20 lipca 1969. Bez wątpienia był to rok
przełomowy dla ludzkości. Ale czy tylko ze względów, nazwijmy je, naukowych?
Warto przyjrzeć się bliżej, co w 1969 roku działo się w świecie muzyki. A był
to dla kultury popularnej naprawdę przełomowy okres. Można powiedzieć, że
właśnie wówczas kończyła się jedna epoka i zaczynała następna.
Druga połowa lat 60. należała
zdecydowanie do ruchów hippisowskich i zespołu The Beatles. Szczególnie popularność grupy z Liverpoolu była
prawdziwym fenomenem tamtych lat. Koniec dekady zwiastował, jednak powoli kres
obu tych zjawisk. Od 1967 roku Beatlesi skupili
się wyłącznie na działalności studyjnej, rezygnując z koncertowania. Wydawali
kolejne genialne krążki, które trwale wpisały się do historii muzyki, ale
jednocześnie w zespole pojawiły się spięcia. Wreszcie we wrześniu właśnie 1969
roku z zespołu odszedł Lennon, co oznaczało koniec istnienia najbardziej znanej
na świecie grupy.
Hymn hippisów, a wśród wykonawców między innymi The Beatles
Inaczej wyglądała sytuacja ruchu
hippisowskiego. Ciężko w takim przypadku o dokładne ramy czasowe, ale rok 1969 bez
wątpienia jest jedną z najważniejszych dat w kalendarium Dzieci Kwiatów.
Niespełna miesiąc po tym jak Armstrong
stawiał pierwsze kroki na Księżycu, w oddalonym o 70 kilometrów od Woodstock, Bethel odbył się najbardziej
znany na świecie festiwal muzyczny, nazywany po prostu Woodstock. Opisanie jego losów to materiał na osobny artykuł, ale
trzeba podkreślić, że wydarzenie to stanowiło apogeum ruchu hippisowskiego. Sama
idea była wciąż żywa jeszcze w latach 70. ale złote czasy tego nurtu minęły
bezpowrotnie wraz z końcem dekady.
Hendrix - gwiazda ostatniego dnia Festiwalu Woodstock
W tej sytuacji musiało dojść
swoistej zmiany pokoleniowej. Z jednej strony może wydawać się to trochę
naciągane, bo wiadomo, że nie można oddzielić grubą kreską tego, co kończyło
się wraz z upływem dekady, od tego, co dopiero powstawało. Z drugiej jednak
strony nie można dyskutować z faktem, że w 1969 miało miejsce kilka zdarzeń,
które wówczas być może wydawały się małymi krokami, ale z dzisiejszej
perspektywy są gigantycznymi skokami.
Led Zeppelin w jednym z najbardziej porywających debiutów w historii
Sporo osób z pewnością wiele
dałoby, aby dziś przeżyć tak spektakularny rok pod względem debiutów płytowych.
W 1969 swoje longplay’e wydało kilka grup, które do dziś są absolutnymi ikonami
rocka. Jako pierwszy biorąc pod uwagę chronologię, ale także pewnie doniosłość
tego wydarzenia, trzeba wspomnieć Led
Zeppelin. Ekipa z Londynu powstała w 1968, ale to właśnie w styczniu już
kolejnego roku wydała pierwszą swoją płytę, którą określa się po prostu nazwą
grupy. Co prawda za najcenniejszy krążek w dorobku formacji uznaje się „II”, ale… ta także powstała w?1969. Ciekawe to były czasy, że
artyści potrafili aktywnie koncertować, a w międzyczasie nagrywać jeszcze płyty
takiej klasy.
Jeśli chodzi o debiut, to Zappa zawstydził nawet Page'a
A to dopiero początek atrakcji,
jakie czekały wówczas na spragnionych nowych doświadczeń fanów muzyki. Dla
tych, którzy szukali czegoś bardziej wyszukanego rozwiązanie mógł stanowić King Crimson ze swoim legendarnym już „In The Court Of The Crimson King”. Fripp zaserwował wówczas materiał
niesłychanie nowatorski jak na rockowe brzmienia. Roiło się w nim od nawiązań
do muzyki poważnej i skomplikowanych pochodów. Jak się jednak szybko okazało,
nagrania zrobiły prawdziwą furorę. Mimo tego przyszłość zespołu stanęła wkrótce
pod znakiem zapytania. Z grupy odeszli współpracownicy Frippa, a on sam o mało nie dołączył do… Yes, czyli kolejnej ważnej grupy, która debiutowała tego samego
roku.
Obiecujące początki, ale do poziomu "Fragile" jeszcze dużo brakuje
Wówczas w zespole nie było
jeszcze Steve’a Howe ( zastąpił on
wcześniejszego gitarzystę po tym jak propozycję odrzucił lider King Crimson), a i debiutancki materiał
nazwany po prostu „Yes” nie miał
takiej siły przebicia jak opisywane wcześniej dokonania. Trudno się temu
dziwić, bo złote czasy dla tej grupy miały dopiero nadejść wraz z początkiem
lat 70. Wówczas ekipa kierowana przez Andersona
jedynie zaznaczyła swoją obecność na scenie. Jeszcze gorzej w 1969 rysowała
się pozycja Genesis. Ich debiut w
postaci „From Genesis To Revelation”
przeszedł w zasadzie bez echa. Na sukces muzycy musieli czekać jeszcze rok, do
czasu wydania „Trespass” niemniej
pierwszy krok został już postawiony.
Peter Gabriel jeszcze z włosami, choćby po takie widoki warto sięgnąć po płytę
Można dyskutować, że z
wymienionej czwórki jedynie debiuty Led
Zeppelin i King Crimson były
wydarzeniami o skali światowej, a pierwsze płyty Yes i Genesis stanowiły
tylko zapowiedz tego, co nastąpi później. Ja jednak, nie pogniewałbym się gdyby
za mojego życia przytrafił się tak przełomowy rok jak 1969. Może coś takiego miało już miejsce, w końcu ponad 40 lat temu
nikt nie zdawał sobie raczej sprawy, że na jego oczach tworzy się historia
rocka. Poważnie jednak wątpię w taki obrót wydarzeń. Może w takim razie należy
uważnie obserwować, co dzieje się na rynku muzycznym, bo to, co najlepsze
ciągle jeszcze przed nami?
In the Court of the Crimson King to absolutny geniusz. Za jakiś czas naskrobię parę słów o tym albumie.
OdpowiedzUsuńDla muzyki rockowej jest wiele takich ro(c)ków. Jednym z nich jest thrashowy 1986. :)
Na początku tego nie planowałem, ale po napisaniu doszedłem do wniosku, że być może wrócę jeszcze do tego pomysłu i przy jakiejś innej okazji opiszę w podobny sposób inny rok ;)
OdpowiedzUsuń