Black River to grupa, a właściwie nawet supergrupa, która ma za
sobą krótki, ale za to bardzo udany żywot. Zespół rozwinął działalność w 2008
roku wydając płytę nazwaną po prostu „Black
River”. Kilkanaście miesięcy po debiucie ukazał się krążek „Black’n’roll” a zwieńczenie
dotychczasowego dorobku stanowi album „Trash”
z grudnia 2010 roku. To ostatnie wydawnictwo to zresztą raczej kompilacja, na
której obok numerów odrzuconych podczas poprzednich sesji nagraniowej znalazły
się nowe interpretacje starszych kawałków i fragment występu z koncertu w
stołecznej Stodole.
Tyle, jeśli chodzi o oficjalne
wydawnictwa, ale choć skład Black River
tworzyli muzycy działający aktywnie w innych kapelach to grupa dosyć
intensywnie koncertowała. Udało mi się zobaczyć ją na żywo jesienią 2009 roku w
Toruniu, gdzie była jednym z suportów… Behemotha.
Ekipa Macieja Taffa mocno odstawała
wówczas stylistycznie od kolegów, z którymi dzieliła scenę. Większość
czytelników pewnie doskonale się orientuje, ale dla formalności wspomnę
jeszcze, że chociaż w zespole udzielali się np. Orion i Daray to Black River zdecydowanie najbliżej do
klimatów stoner rocka. Ciekawa to była formacja, grająca na dużym luzie i z
charyzmatycznym, doskonale rozpoznawalnym wokalem. Tym bardziej szkoda, że nic
nie zapowiada, że zbyt szybko usłyszymy ponownie wspomnianego Macieja Taffa. To właśnie problemy
zdrowotne wokalisty sprawiły, że w 2010 roku działalność zakończyło BR oraz
drugi zespół frontmana grupy – Rootwater.
Punky Blonde – numer z debiutanckiej płyty. Nie może tu być mowy o
jakimś docieraniu składu, bo muzycy wcześniej w prawie identycznym składzie
tworzyli Neolithic. Mocny kawałek z
poruszającą ścianami partią perkusji w refrenie. Chyba właśnie ten mocny
kontrast między opanowanymi zwrotkami i wybuchowym refrenem jest tu najlepszy. No
i jeszcze całość ma taki groove, że aż miło.
Fight – inny klimat niż w poprzednim kawałku. O ile tam
dostawaliśmy szybki strzał to tutaj możemy usłyszeć typowy koncertowy szlagier.
Skandowane wstawki i chóralny śpiew a capella sprawdza się doskonale na żywo.
Gdybym miał wybrać jeden najlepszy numer byłby to pewnie „Fight”. Black River gra
tu bardzo dojrzale, a kompozycja jest naprawdę złożona jak na tą grupę.
Isabel – odpowiednik „Punky
Blonde” z płyty numer dwa. Słychać jednak, że o ile na pierwszym krążku
było jeszcze trochę niepewności i przynajmniej mi nie do końca podchodziło
brzmienie to tutaj wszystko zgadza się idealnie.
Black’n’roll – a to z kolei świetna wizytówka zespołu. Numer oparty
na prostym riffie momentalnie wpada w ucho i jest chyba najbardziej przystępny
ze wszystkich, jakie stworzył zespół. Całość dopełnia melodyjna solówka. Jak
widać w prostocie siła . I wiedzą o tym nawet takie tuzy jak muzycy, którzy, na
co dzień łomoczą w Behemocie czy Dimmu Borgir. Na marginesie, świetny
pomysł z teledyskiem do utworu, który ukazuje fanów grających omawiany kawałek.
Swego czasu zespół zorganizował akcję umieszczając w Sieci tabulaturę do „Black’n’roll” i zapraszając fanów do
współpracy. Efekty można zobaczyć samemu.
Young’n’drunk – blackriverowa ballada. Chyba najspokojniejszy numer,
jaki można usłyszeć w wykonaniu tej kapeli. Pomysłów zespołowi nie brakuje i
jak widać panowie nie muszą grać wszystkiego na jedno kopyto, bo spokojne
granie też wypada przekonująco. Na plus postawa Taffa, który ze swoim mocnym głosem udowadnia, że każdy (no może
prawie) może zaśpiewać lekko i
melodyjnie.
P.S. Tym razem dwa bonusy.
Jumping Queenny Flash – jak zwykle covery zostawiam na koniec,
chociaż w tym przypadku wahałem się czy nie podmienić tym kawałkiem ostatniego
numeru. W końcu nie jest to zwykły cover, ale połączenie aż dwóch utworów.
Jak widać powyżej w zestawieniu
brakuje reprezentanta „Trash”. Nie ma,
co ukrywać płyta mocno odstaje poziomem od tych z 2008 i 2009 roku. Warto jednak
zwrócić uwagę na dwie specjalne wersje „Free Man”. Lepiej wypada moim zdaniem dosyć surowa aranżacja akustyczna. Wykonanie orkiestrowe trochę jak dla mnie przesłodzone.
Czekam na Wasze ulubione kawałki
od Black River!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz