Po ponad tygodniu zaznajamiania się z najnowszym krążkiem
UFO mogę wreszcie napisać kilka słów o tym wydawnictwie. Muszę przyznać, że
chociaż bardzo na ten album czekałem to moje pierwsze reakcje były raczej
mieszane. Teraz, po trochę dłuższym czasie spędzonym z Seven Deadly, mocno
zmieniłem swoje nastawienie do płyty Anglików.
Wszystko zaczyna się idealnie. Fight Night rusza w tempie,
które sprawia, że możemy poczuć się jak w latach 70. kiedy UFO nagrywało takie
albumy jak No Heavy Petting czy Lights Out. Są ostre, drapieżne riffy,
ekspresyjny wokal i wbijające się do głowy solówki. W skrócie hard rock w
najlepszym wydaniu. Podobny klimat utrzymuje się w Wonderland z tym, że zespół
jeszcze trochę mocniej podkręca tempo. Wraz z następnymi utworami pojawia się
jednak spory zwrot stylistyki. Mojo Town przywołuje skojarzenia z Deep Purple z
okresu Bananas – są rockowe riffy, ale refren zaczyna mocno bujać. Zupełna
przemiana dokonuje się natomiast od Angel Station. Hardrockowa zadziorność
schodzi gdzieś na dalszy plan, a w centrum uwagi pojawiają się zgrabne melodie
i przewijające się przez cały czas naprawdę kapitalne solówki. Przy pierwszych
przesłuchaniach, po takim mocnym wstępie, byłem trochę rozczarowany, że zespół
tak szybko stracił impet.
Po dłuższej znajomości z Seven Deadly mogę jednak śmiało
powiedzieć, że taki kształt płyty przypadł mi do gustu. Spokojniejsze
kompozycje mają swój urok i wpadają w ucho. Co więcej kilka z nich ma wszelkie
zadatki na przebój. Na wyróżnienie zasługuje przede wszystkim The Last Stone
Rider, który refren wręcz zachęca do śpiewania. Mniej chwytliwie, ale równie
interesująco brzmi Steal Yourself- ponownie na pierwszy plan wysuwa się refren,
gdzie Phill Mogg wyciąga imponujące „górki”. Na albumie nie brakuje też ballad-
mając wybierać między przywołaną już Angel Station i Burn Your House Down, stawiałbym
na tą drugą z wokalizami przyprawiającymi o ciarki i nastrojową solówką, która
powoli rozwija się do mocnego finału. Pod koniec pojawia się także mocny bluesowy
akcent w postaci The Fear, gdzie poza podstawowym instrumentarium słychać też
harmonijkę. Całą płytę zamyka natomiast Waving Good Bye- spokojny kawałek,
który w swoi klimacie ma rzeczywiście coś związanego z melancholią pożegnań.
Żeby jednak nie rozstawać się w takim nastroju zespół powraca jeszcze z dwoma bonusami. Pierwszy z nich to
energiczny Other Mens Wives. Drugi
natomiast w postaci Bag O’Blues stanowi kolejny nawrót do bluesa, tym razem w
wykonaniu na pianino.
Po tygodniowej przygodzie z Deadly Seven mogę śmiało polecić
najnowszą płytę UFO. Album stanowi kolejny etap w karierze tej legendarnej
formacji i słychać, że muzycy nagrywając go kierowali się po prostu tym, co im
grało w głowach. Nie ma tu mowy o powracaniu na siłę do dawnych dokonań czy
próbie przypodobania się nowym fanom. Rdzeń projektu niezmiennie stanowi rock.
W zależności natomiast od aktualnych upodobań zespół kieruje się albo w stronę
ostrego grania- jak w utworach rozpoczynających płytę, albo w lżejsze klimaty,
momentami zbliżone nawet do bluesa. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak
to, że w każdym wypadku muzyka wypada przekonująco i słychać, że powstawała bez
zbędnej presji i była odzwierciedleniem tego, co artyści aktualnie odczuwali.
Dla fanów oznacza to, że otrzymują raczej nie przełomowe dzieło, ale na pewno
dobrą i nagraną z polotem płytę, której przyjemnie się słucha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz