Dzisiaj znowu będzie filmowo. Tak się jakoś złożyło, że ostatnio częściej mobilizuję się do oglądania filmów na małym, bądź dużym ekranie. W sumie dobrze, że się za to zabrałem, bo moja kolejka „filmów do obejrzenia” rośnie nieubłaganie. W weekend zająłem się dwoma produkcjami. Druga z nich była mocno przypadkowa i napiszę tylko jednym zdaniem. Jeśli wahacie się czy obejrzeć Arenę, zdecydowanie odradzam, no chyba, że lubicie popatrzeć na mordobicia, umięśnione klaty(męskie) i kawałek tyłka(damskiego) . Na tym tle zdecydowanie odmiennie wypadają Wszystkie Odloty Cheyenne’a i to tym filmem zajmę się dzisiaj. Jednocześnie obiecuję, że już wkrótce na blogu pojawią się teksty muzyczne. Mam nadzieję, że wrzucę spóźnioną recenzję Soulfly oraz… jeszcze jeden tekst, który niech na razie będzie niespodzianką.
Jak już wspominałem( i będę to pewnie wspominał przy każdej
takiej okazji) nie jestem ekspertem filmowym i we wpisach na blogu staram się
opisać moje wrażenia związane z filmem, a nie silić się na profesjonalną
recenzję- skutki mogłyby być nieco żenujące. Wierzę, że wszyscy znacie
przynajmniej zarys fabuły Wszystkich Odlotów Cheyenne’a. Mówić w skrócie mamy
do czynienia z historią nieco podstarzałej gwiazdy rocka, która zerwała z
muzyką, a jednocześnie nie potrafi przystosować się do normalnego życia, wciąż
wracając do bolesnych wspomnień z przeszłości.
Film rozpoczyna bardzo wymowna scena, która ukazuje Cheyenne’a
podczas codziennego makijażu. Wizerunek wzorowany na wyglądzie Roberta Smitha z
The Cure, oddaje część osobowości głównego bohatera. Jest wręcz śmieszny i
groteskowy, ale jednocześnie pokazuje, że postać nadal nie może odciąć się od
przeszłości- choć od dwudziestu lat nie występuje na scenie nadal trzyma się
scenicznego wizerunku. Z wyglądem kontrastuje sposób bycia Cheyenne’a. W tym
względzie nie widać nic z gwiazdy rocka. Charakter postaci najlepiej oddaje jej
mowa- momentami ledwo słyszalna, pokraczne ruchy oraz dopełniająca wizerunku
wszechobecna torba na kółkach. Dawny wokalista sprawia wrażenie kompletnie
niedostosowanego do życia, zagubionego i przede wszystkim ogromnie znudzonego.
Takie jest zresztą życie Cheyenne’a na początku filmu.
Bohater ukazany jest, jako cień dawnej gwiazdy, który rezygnując z grania nie
ma pomysłu na dalsze życie, a poza tym dręczą go wyrzuty sumienia związane ze
śmiercią fanów. W takiej sytuacji nadchodzi wiadomość o śmierci ojca, która zmusi
tytułową postać do podróży do USA i popchnie w stronę całkiem niespodziewanych
wydarzeń.
W tym miejscu zaczyna się trudniejsza część filmu. O ile na
początku mieliśmy do czynienia z historią znudzonej życiem ex-gwiazdy rocka to
pobyt w Stanach Zjednoczonych obfituje w wiele wątków, które pozornie niewiele
mają ze sobą wspólnego. Spoiwem wszystkich zdarzeń jest jednak główny bohater i
kolejne etapy podróży należy moim zdaniem rozpatrywać właśnie pod kątem ich
wpływu na Cheyenne’a. Mamy, więc do czynienia z klasycznym motywem podróży,
która ma stanowić dla postaci źródło przemiany. Czy tak będzie tym razem? Żeby
odpowiedzieć sobie na to pytanie należy obejrzeć film- nie chcę tu zamieszczać
żadnego spoilera. Całość ma swój specyficzny klimat, który jest nieco ospały,
powolny i senny- idealnie pasuje to do osobowości głównego bohatera i współgra
z nią. Większość scen to zresztą rozmowy między bohaterami lub bardzo statyczne
ujęcia ukazujące wydarzenie obserwowane przez Cheyenne’a. Zarówno jedne jak i
drugie mają swój urok.
Sceny dialogów ukazują zresztą najmocniejszy punkt tej
produkcji. Grę aktorską. Zdecydowanym numerem jeden pod tym względem jest Sean Pean,
jako główny bohater. Kreowany przez niego ex-muzyk jest naprawdę przekonujący.
Aktor popisał się tutaj świetnym warsztatem, bo choć Cheyenne’a niewiele mówi o
sobie to samo jego zachowanie idealnie go charakteryzuje. Jak już wspomniałem z
jednej strony wygląd a z drugiej sposób bycia – mowa, poruszanie się i genialna
mimika zdradzają osobowość byłej gwiazdy. Na drugim planie przewija się cała
plejada postaci drugoplanowych. Kontrastująca z Cheyennem jego dynamiczna żona.
Mary – przyjaciółka głównego bohatera, którą ten próbuje swatać. Na wpół
komiczny Mordechaj Midler- tropiciel nazistowskich zbrodniarzy. Plejada charakterów,
jaka przewija się przed kamerą jest prawie równie oryginalna jak główny
bohater.
Dochodząc do ostatecznych wniosków polecam wszystkim seans
Wszystkich Odlotów Cheyenne’a. Być może dla niektórych będzie to tylko próba
poruszenia na ekranie pseudofilozoficznych kwestii, która owocuje powstaniem
filmu sprawiającego wrażenie niekompletnego. Dla mnie jednak jest to ciekawa,
opowiedziana z dystansem opowieść. Racja, że nie wszystko podane jest widzowi
na tacy, jednak sprawia to, że nad tą produkcją trzeba, choć trochę się zastanowić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz