Zgodnie z zapowiedziami zabieram się do recenzji muzycznych
nowości. Ostatnio pojawiło się całkiem sporo wartych uwagi płyt, więc trzeba
wziąć się do roboty. Na pierwszy ogień idzie mój zdecydowany faworyt. Nie tak dawno temu natrafiłem na informację o
powstaniu nowego projektu pod nazwą Flying Colors. Pewnie przeszedłbym obok
tego faktu całkiem obojętnie, gdyby nie nazwiska wymienione w kontekście składu
personalnego grupy. Oto pod wspólnym szyldem jednoczą się prawdziwe sławy
szeroko rozumianego rocka: Steve Morse, Mike Portnoy, Neal Morse, Casey
McPherson oraz Dave LaRue. Supergrupa jak się patrzy.
Na szczęście w parze
z gwiazdorskim statusem poszczególnych muzyków idzie w tym wypadku naprawdę świetny
poziom prezentowanego materiału. Pomimo, że w studiu spotkały się duże
indywidualności, prezentujące różne stylistyki to album wypada bardzo spójnie.
Mamy do czynienia raczej z sytuacją, gdzie każdy z instrumentalistów dokłada do
całości cząstkę swoich umiejętności niż z przypadkiem, gdzie każdy próbuje
wyjść na pierwszy plan i popisywać się indywidualnymi zagrywkami. Wyjaśnienia
wymaga też używane w kontekście Flying Colors określenie rock progresywny.
Przyznam, że nie jestem fanem ani specjalistą w rozróżnianiu, co raz bardziej
skomplikowanych nazw poszczególnych odmian, ale określenie progresywny w
kontekście tego albumu średnio mi odpowiada. Ja określiłbym omawianą produkcję,
jako rock, ale taki opis obecnie zbyt wiele nie mówi, więc może lepiej
pasowałoby dodanie przedrostka art.
Przechodząc do wrażeń podczas słuchania to pierwsze, co
zwraca uwagę to ciepłe brzmienie, które sprawia, że muzyka jest przyjemna w
odbiorze. Do tego świetnie wypada współpraca między gitarą a klawiszami.
Przestrzeń dźwiękowa jest szczelnie wypełniona i podczas każdego kolejnego
słuchania można odnajdować, co raz to nowe smaczki. Album otwiera Blue Ocean,
gdzie we wstępie możemy usłyszeć muzyków przygotowujących się do sesji
nagraniowej. Taki zabieg, oczywiście zaplanowany, potęguje wrażenie, że mamy do
czynienia z „żywą” muzyką, nagrywaną na tak zwaną „setkę”. Sam kawałek utrzymany
jest w średnim tempie, ale stanowi dobre wprowadzanie. Zdecydowanie ostrzej
jest w Shoulda Coulda Woulda. We wstępie atakują ostre gitary, a wokal wchodzi
w wyższe rejestry. To chyba jeden z cięższych numerów na płycie, ale mi
zdecydowanie przypadł do gustu- głównie za sprawą gry Steve’a Morse’a. Kolejny numer to kolejna zmiana
klimatu. Kayla rozpoczyna się od krótkiej partii gitary akustycznej. Po kliku
sekundach wchodzą standardowe instrumenty, ale pomimo tego to jak dla mnie to
jeden z najbardziej urokliwych i zarazem najlepszych kawałków na płycie. Aż
chcę się dołączyć do chórków w refrenie. Osobny temat to pierwsza solówka.
Prosta i trwająca zaledwie kilka sekund, ale to najzupełniej wystarczy żeby się
w niej zakochać. W czwartym na liście The Storm pobrzmiewa mi trochę jak Asia, a
całość oparta jest na połączeniu spokojnych, jednostajnych zwrotek z mocnymi,
wybijającymi się na ich tle refrenami. Forever In A Daze rozpoczyna się całkiem
spokojnie, ale to najbardziej przebojowy numer na płycie. Kawałek niesamowicie
buja i bez dwóch zdań nadaje się na singiel. To kolejny refren z gatunku tych
zmuszających do śpiewania. Po takiej dawce energii nadchodzi kolej na chwilę
oddechu- trzy kolejne kawałki to spokojne kompozycje. Najlepiej wypada moim
zdaniem Everything Changes – mniej więcej w połowie pojawia się motyw, który
przywodzi mi na myśl The Beatles.
Największe atrakcje czekają jednak na końcu.
W All Falls Down Portnoy przypomina sobie jak bębnił w DT. Ten kawałek to chyba
kolejny z moich faworytów na płycie. Kolejny świetny refren, gęsta perkusja i napięta atmosfera to tylko
niektóre jego zalety. Fool In My Heart pozwala odpocząć takiego nawału dźwięków
i przenosi w klimaty gdzieś z pogranicza bluesa i rocka. Album zamyka natomiast
Infinite Fire. Tutaj właśnie najbardziej uwidacznia się progresywny pierwiastek
tkwiący w muzyce Flying Colors. Utwór trwa 12 minut i znajdziemy tu między
innymi zmiany tempa, połamane solówki i różne przeplatające się motywy.
Podczas pierwszego przesłuchiwania debiutanckiego albumu
Flyiong Colors byłem wręcz zachwycony tym, co dociera do moich uszu. Dźwięki
ubrane w doskonale dopasowane brzmienie zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.
Teraz po kilku dniach spędzonych z płytą pierwsze wrażenia trochę ostygły, jednak
nadal uparcie twierdzę, że oto mamy do czynienia z narodzinami jednego z
najciekawszych projektów rockowych ostatnich lat. Mam nadzieję, że Flying
Colors to nie tylko jednorazowy wyskok i panowie będą kontynuować współpracę.
Niezależnie od tego jak potoczą się dalsze losy grupy, to debiutancki materiał
to jazda obowiązkowa dla wszystkich fanów rocka, którzy szukają kompromisu
między klasycznym dorobkiem, a nowymi brzmieniami. Doświadczenie muzyków Flying
Colors owocuje tym, że grupa będąc mocno zakorzeniona w tym pierwszym nurcie,
nie boi się jednocześnie zagrać nowocześnie i przebojowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz